Smile (2022)
29 grudnia 2022Reżyseria: Parker Finn
Kraj: USA
Dziś opowiem Wam o horrorze, który zapowiadał się strasznym hollywoodzkim gniocikiem. A ostatecznie okazał się całkiem niezłym, choć wtórnym horrorem. Zapraszam do recenzji “Smile”, a po polsku “Uśmiechnij się”.
Recenzję Smile obejrzysz także na Youtube:
Rose, młoda psychoterapeutka jest świadkiem jak jedna z jej pacjentek w brutalny sposób popełnia samobójstwo. Przed śmiercią dziewczyna wyjawia, że sama była świadkiem samobójstwa. Od tego czasu widywała uśmiechniętą postać, która przybiera wygląd jej znajomych – i nikt inny jej nie widzi. Roztrzęsiona Rose wraca do domu, jednak sama zaczyna dostrzegać uśmiechniętą postać.
“Smile” to amerykański horror w reżyserii debiutującego Parkera Finna nakręcony na podstawie jego młodszego o dwa lata krótkiego metrażu pod tytułem “Laura Hasn’t Slept”. krótkometrażówka opowiadała o kobiecie, którą w snach prześladował uśmiechnięty, przerażający mężczyzna.
Zwiastun zapowiadał kolejny wtórny, generyczny horror od wielkiego studia jakich rocznie wychodzi do kin kilkanaście, a po tygodniu nikt o nich nie pamięta.
I tak trochę było tym razem, ale nie do końca. Zacznijmy od tego, że historia opowiedziana w “Smile” to jedynie przemalowany stary jak świat motyw klątwy-łańcuszka. Mieliśmy z nim do czynienia chociażby w “Ringu”, czy “Coś za mną chodzi”. Tym razem jednak czynnikiem wyzwalającym klątwę nie jest odtworzona kaseta wideo, czy przygodny seks, ale bycie świadkiem samobójstwa. Mamy tu więc klasyczne zawiązanie akcji, gdy Rose jest świadkiem śmierci pacjentki. Niedowierzanie głównej bohaterki, co do klątwy. W końcu Rose jest psychoterapeutką i omamy wzrokowe i słuchowe zwala na karb traumy. Jednak im dalej w las główna bohaterka stopniowo przekonuje się, co do prawdziwości klątwy. Jej wizje stają się zbyt rzeczywiste. Prosi więc o pomoc swojego dawnego chłopaka – policjanta Joela i razem zaczynają prowadzić swoje prywatne śledztwo, aby wyjaśnić przyczyny i dezaktywować klątwę.
Jak widać fabuła jest wtórna, ale nie jest to wielki zarzut – w końcu ciężko pokazać coś nowego w horrorze. Sztuką jest więc nie pokazać coś nowego, ale zrobić to po prostu dobrze.
Największe brawa należą się Sosie Bacon w roli Rosie. Drobna, chuda dziewczyna świetnie sobie radzi z odgrywaniem osoby po traumie. Jej kondycja psychiczna pogarsza się z każdą minutą, by w połowie filmu być rozdygotanym kłębkiem nerwów. Nic w tym dziwnego. W każdym momencie napotkany znajomy, czy rozmówca może okazać się zjawą z szerokim upiornym uśmiechem na twarzy. Scenarzyści kilkukrotnie raczą nas takimi scenami. W dodatku rodzina głównej bohaterki bagatelizuje sprawę, uważa Rosie za wariatkę i zamiast wsparcia jeszcze bardziej wyklucza dziewczynę ze swojego życia. Tak jest zarówno z jej siostrą jak i narzeczonym. Swoją drogą strasznie irytująca i słabo rozpisana postać.
Wydawałoby się, że taka fabuła to dobry temat na klimatyczny horror. Klimatu jednak to niezbyt wiele. Nie czujemy tego mroku i beznadziei nieuchronnego zagrożenia jaki towarzyszył nam chociażby w wymienionych już “Ringu”, czy “Coś za mną chodzi”. W zasadzie jedyne sposoby na straszenie to budowanie napięcia, gdy już domyślamy się, że rozmówca Rosie to nie jest prawdziwy człowiek, ale manipulująca nią złowroga siła. Druga to klasyczne jump scares, ale przyznać muszę, że dość udane.
Podobała mi się natomiast stonowana praca kamer i chłodna, sterylna kolorystyka. Muzyka i udźwiękowienie również robi robotę. Na soundtrack składają się szmery, stukanie, atonalne dźwięki, szepty, ambient, zawodzenie wiatru. Nieco (ale podkreślam tylko nieco) przypominał mi ścieżkę dźwiękową z “Sinister”.
I być może zapożyczenie to nie było przypadkowe, bo podczas seansu widziałem, co najmniej dwie sceny, które zdawały się zakoszone z innych filmów. Scena, w której Rosie siedzi w samochodzie, do którego podchodzi jej siostra i nienaturalnie wykrzywia głowę wydaje się bliźniacza ze sceną ze świetnego, argentyńskiego horroru “Aterrados”. Końcowe partie, w opuszczonym domku, gdy prób pokoju przekracza wielka postać, od razu skojarzyły mi się z podobną sceną z “It Follows”. Trochę za dużo tu przypadków jak na… przypadek.
Film blado natomiast wypada, gdy chce powiedzieć coś o chorobach psychicznych, czy traumie. A to ważny wątek, bo stanowi z jednej strony punkt wyjścia dla fabuły, a końcowe sceny mówią nawet wprost, że fabuła to alegoria traumy i urazu psychicznego. I niestety, ale rzucane są tu jedynie ogólniki, tanie frazesy, a każda z postaci łącznie w psychoterapeutkami, czy prezesem szpitala dla umysłowo chorych wydają się niewiele wiedzieć o temacie.
“Smile” z jednej strony podchodzi do tematu, który widzieliśmy już wielokrotnie, zmienia tylko kosmetykę. Sposobów na straszenie też nie ma tu zbyt dużo, a do tematyki chorób psychicznych podchodzi po macoszemu. Z drugiej strony jest nieźle zrealizowany (choć to poziom czysto rzemieślniczy), przyzwoicie zagrany i kilka razy można podskoczyć w fotelu. Nie będzie to z pewnością ani hit i o filmie dość szybko się zapomni, ale można mu poświęcić te 2 godziny czasu.