
Predator: Strefa zagrożenia – recenzja
14 listopada 2025Tagi: science fiction
Reżyseria: Dan Trachtenberg
Kraj produkcji: USA, Australia, Nowa Zelandia, Kanada, Niemcy
O Predaror: Badlands było głośno jeszcze długo przed premierą. Część internetu powiesiła na nim psy już po pierwszym zwiastunie. Główny bohater stał się memem zanim wogóle pojawił się na ekranie. Wylało się morze gówna. Czy aby jednak słusznie? Czy nowy Predator ma cokolwiek do zaoferowania?
Wykluczony ze swojego klanu przez ojca młody predator o imieniu Dek, wyrusza na planetę Genna, aby upolować najbardziej przerażającą istotę ją zamieszkujacą – Kaliska. Pomoże mu w tym napotkany andoid Thia.
Na wstępie zaznaczę, że najlepszy Predator już dawno powstał i żaden kolejny nie zbliży się do jego poziomu. Predator z Arnim to gęsty horror, w którym atmosferę można kroić maczetą. Film pokazywał również, że z takim przeciwnikiem jak Predator nie wygrywa się siłą mięśni, ale sprytem. Dutch w końcu to zrozumiał i pokonał łowcę.
Dan Trachtenberg w 2022 roku chciał powtórzyć tą opowieść, jednak zrobił to w autorskim stylu. Prey nadal był horrorem, choć już mniej gęstym, w końcu od początku wiedzieliśmy z czym mamy do czynienia. Główna bohaterka Naru tak jak Dutch zdała sobie sprawę, że nie pokona łowcy w starciu fizycznym, gdyż jest od niego wielokrotnie słabsza. Ponownie użyła więc sprytu. Prey moim zdaniem był filmem całkiem udanym.
W 2025 roku Trachtenberg wypuścił animację Predator: Pogromca zabójców, który nakręcał hype na jego kolejny aktorski pełny metraż z uniwersum.
Tym razem reżyser poszedł zupełnie inną drogą niż w Prey. Przede wszystkim i chciałbym żeby to wybrzmiało: Badlands nigdy nie miał być w stylu pierwszego Predatora. Nigdy nie miał się z nim mierzyć, próbować go detronizować. To zupełnie inna opowieść, w innym stylu, ba nawet w innym gatunku filmowym. Nie ma sensu ich porównywać.
To po prostu opowieść z uniwersum Predatora, na które przecież składa się prócz kiku filmów przede wszystkim masa komiksów. A w tychże, które uznawane są przecież za kanoniczne odchodziły takie rzeczy, że hejterom, którzy jeszcze przed premierą jechali po Badlands zbladła by skóra.
Bo największym problem Badlands, i to nie samego filmu, tylko hejtu, który się na niego wylał zarówno przed premierą jak i po są niespełnione oczekiwania niektórych jednostek. Dodajmy, że oczekiwania, które chuj wie skąd się wzięły, bo nikt nie obiecywał mrocznego horroru jak jedynka z Arnim, a zupełnie nowego spojrzenia na Predatora.
Fala gówna wylała się przede wszystkim przez wygląd głównego bohatera Deka. Pół internetu pierdoliło jaki on zniewieściały, że robią jakieś woke-gówno, że Predator to powinien być góra mięśni itd. Ja nie dawałem się wciągnąć w tą narrację, mimo że bohater ze zwiastunów również mi specjalnie nie leżał.
No i gdy obejrzałem film wszystko stało się jasne. Czemu Dek jest takim chłystkiem zostało bardzo zgrabnie wytłumaczone w pierwszych kilku minutach. Dek nie jest typowym przedstawicielem swojej rasy. Ma chujowe geny, albo matka piła w ciąży. Generalnie jest znacznie mniejszy i słabszy od przeciętnych przedstawicieli swojej rasy. Nawet jego ojciec nie wierzy, że Dek może się na coś przydać. To jednostka nietypowa, wybrakowana.
No i w sumie fajnie, że Trachtenberg obrał taki punkt wyjścia dla fabuły. Jest to pewien powiew świeżości. Wszystko jest tu jak najbardziej spójne. Przypomnijmy, że rasa Predatorów dzieli się na dziesiątki kast, ról w społeczeństwie, czy nawet ras. Jest wśród nich także miejsce dla Deka.
Co do wyglądu twarzy Deka to nie podoba mi się, choć rozumiem decyzję, aby nieco ją uczłowieczyć. W końcu to główny bohater, z którym widz ma się utożsamić. Podejrzewam, że włodarze studia stwierdzili, że nikt nie będzie kibicował rasie tak różnej anatomicznie od człowieka. Jednak przydałby się mu nieco drapieżniejszy wygląd.
Film rozpoczyna się bardzo klimatycznym prologiem, w którym dwóch predatorów toczy walkę ze sobą. Potem dochodzi do konfrontacji Deka z ojcem. Nieco ubolewam, że dalej klimat filmu skręca w zupełnie inną stronę. Bo gdy Dek samotnie trafia na planetę Genna zacząłem czuć się jakbym oglądał Awatara. No bo Dek odkrywa powoli topografię planety, jej faunę i florę. Wszystko go tu próbuje zabić. Otrzymujemy wiele fantazyjnych stworów jak ćmy księżycowe, drzewa o ruchomych konarach, plujące kwasem węże. Akcji tu sporo, ale film przeradza się z mrocznego science fiction w przygodówkę, a klimat ulatuje.
Wkrótce Dek poznaje drugą główną bohaterkę Thię. Thia jest syntetykiem stworzonym przez korporację Wayland Yutani, która przybyła badać planetę razem z resztą oddziału. Robot proponuje Dekowi współpracę, gdyż oboje potrzebują pomocy. Tak się składa, że Thea jest pozbawiona nóg, które straciła w norze Kaliska. Musi je odzyskać, a Dek akurat poszukuje groźnego potwora, aby udowodnić swemu plemieniu, że jest w stanie go pokonać. Zawiązuje się sojusz.
Thea to postać komiczna. To taka postać jak z jakiegoś Marvela, która jest tym śmieszkiem. Dużo gada, jest bardzo otwarta, nieco irytująca, taki typowy osioł ze Shreka. Wytłumaczono to iż zaprogramowano jej empatię, aby pomóc zrozumieć miejscową faunę. Brzmi to strasznie sztampowo i po chwili zastanowienia nie ma żadnego sensu prócz tego, żeby wytłumaczyć dziecinny charakter bohaterki.
Thea nieco mi przypominała Apple z Turbokida, ten sam hiperaktywny styl bycia. Tylko, że w Turbo Kidzie taka postać pasowała. W uniwersum Predatora już niespecjalnie.
Dek i Thea razem będą musieli zmierzyć się z niebezpieczeństwami planety, a także nowymi sojusznikami i niespodziewanymi wrogami. Na swej drodze napotkają m.in. stwora podobnego do małej małpki, który jest tu czymś na miarę Jar Jar Binksa z Mrocznego Widma. Postać całkowicie humorystyczna, która w zasadzie tylko potrafi irytować. Przez wątek ten jeszcze bardziej czułem, że oglądam widowisko dla dzieci, a nie poważny film.
Trzeci akt filmu to już rasowy rozpierdol z masą strzelanin, ćwiartowania robotów z obowiązkowym boss fightem na końcu. Oglądało się to nieźle, choć ponownie mam nieodparte wrażenie jakby końcówkę zerżnęli z pierwszego Avatara.
Realizacyjnie film jest całkiem dopieszczony. Fajnie, że Dek jak i reszta Yautja posługują się cały film swoim własnym gardłowym językiem z charakterystycznym klekotem znanym z jedynki Predatora. Język ten stworzył ten sam gość, który stworzył język Na’vi z Avatara. I pomaga to budować klimat.
Film jest także widowiskowy. Design planety i potworów, oraz dynamiczne sceny starć powodują, że nie ma tu chwili na nudę, a i jest na czym zawiesić oko. Tylko ponownie, ogląda się to jak grę.
Klimat buduje także bardzo dobra oprawa dźwiękowa, wraz z soundtrackiem, na który składają się m.in. mistyczne zaśpiewy w języku Yautja. W ogóle fajnie, że reżyser postanowił po raz pierwszy przybliżyć nam obyczaje rasy Yautja. Szkoda tylko, że na te składają się same banały jak konflikt ojca z synami. Nie dostajemy w zasadzie nic więcej.
Największym problemem Badlands jest jednak według mnie fabuła, która tonie wręcz w kliszach. Nie ma tu dosłownie jednego autorskiego pomysłu. Mamy bowiem outsidera, który chce udowodnić swoją wartość. Sprzymierza się on nieco wbrew sobie z robotem, który początkowo go irytuje, a potem się zaprzyjaźnia. Musi udowodnić swą wartość pokonując swe słabości. Masa tu takich tanich zagrywek, czy banalnych wątków, które mają za zadanie nie być logiczne, a jedynie pchnąć fabułę do przodu.
Predator: Badlands to jak najbardziej oglądalny film, z którego można czerpać rozrywkę. To także produkcja, która nieźle się wpisuje fabularnie w serię o Predatorze pomimo wymoczka jako głównego bohatera. Szkoda, że fabuła idzie po linii najmniejszego oporu, a klimat jest co najwyżej letni. To już nie horror science fiction jak jedynka. Ani horror akcji jak dwójka. To czyste kino przygodowe z kinem grozy nie mające nic wspólnego. Ja jednak bawiłem się na nim dobrze. Mimo wszystkich jego wad. Może dlatego, że nie miałem żadnych oczekiwań? Czekam na kolejną odsłonę Predatora. Jestem pewny, że Trachtenberg ma jeszcze cały worek pomysłów i kolejnym razem wyjdzie nieco ponad PG-13.



