Beetlejuice Beetlejuice – recena
18 września 2024Tagi: czarna komedia
Reżyseria: Tim Burton
Kraj produkcji: USA, Francja
W Beetlejuice Beetlejuice naprawdę podobała mi się tylko jedna rzecz. I to taka, na którą nie zwróciło uwagi pewnie 99% widzów. Zapraszam do recenzji filmu.
Recenzję Beetlejuice Beetlejuice obejrzysz także na Youtube:
Po śmierci nestora rodu trzy pokolenia Deetzów powracają do Winter River. Córka Lydii Astrid przypadkowo trafia do zaświatów. Lydia aby jej pomóc musi wezwać wciąż nawiedzającego ją demona Beetlejuice’a. Beetlejuice ma jednak własne zmartwienia, gdyż poluje na niego dawna narzeczona.
Pierwsza część Beetlejuice to jest absolutny kult. Tim Burton wykreował świat, który aż chce się chłonąć. Absolutnie każda postać była arcyciekawa i charakterna z rzecz jasna Żukosoczkiem na czele. Audiowizualnie to była prawdziwa uczta, mitologia zaświatów unikatowa a czarny humor wprost wylewał się z ekranu.
Po ogłoszeniu, że powstaje sequel byłem nastawiony mocno sceptycznie. Beetlejuice to był film kompletny, zupełnie nie potrzebujący sequela. Tym bardziej, że Burton w ostatnich latach odpuścił sobie reżyserię, a jego najlepsze filmy powstały ćwierć wieku temu.
Film skupia się na Lydii, która prowadzi program telewizyjny o duchach. Niestety kobieta ma nerwicę, bo wciąż nawiedzają ją wizje z przeszłości. W dodatku jej producent ma co do niej konkretne plany. Matka Lydii Delia jest obecnie znaną artystką, niestety jej mąż Charles zmarł. Nastolenia córka Lydii Astrid generalnie jest wkurzona tym, co odpierdala jej matka mając ją za wariatkę. Wkrótce jednak nastolatka poznaje chłopaka z sąsiedztwa, z którym się zaprzyjaźnia. Gdy po pewnych wydarzeniach Astrid trafia do zaświatów Lydia postanawia przywołać Żukosoczka, aby ją stamtąd wydostał.
Jednak na samego Żukosoczka też czyha niebezpieczeństwo. Do nie-życia wraca bowiem niejaka Delores, demonica z sekty wysysaczy dusz, która chce dorwać Beetlejuice’a.
Fabuła brzmi dość zagmatwanie i wielowątkowo i tak jest w istocie. Burton poupychał tu za dużo wątków i postaci przez, co wątki są krótkie, niewiele wnoszą, a główny wątek się rozmywa. Mamy tu postać Delores, która ściga Żukosoczka. Niby to główne zagrożenie, ale niewiele w sumie o niej wiemy, sposób jej powstania do ponownego życia jest banalny, a motywacja wydaje się rozpisana na kolanie. Sam Żukosoczek pojawia się późno i czuję nieco niedosyt i niewykorzystany potencjał. Istotny dla fabuły wątek Astrid i jej nowego kolegi również wydał mi się pretensjonalny. Wątek menadżera Lydii zupełnie niepotrzebny. Wątek zmarłego Charlesa dodaje jakiegoś kolorytu, ale niewiele wnosi do fabuły. Dodajmy do tego wątek detektywa w zaświatach i prowadzonego przez niego śledztwa, który dla opowiadanej historii jest po prostu nieistotny. Jednym słowem zabrakło tutaj wciągającej opowieści, a została żonglerka burtonowskimi motywami, które nie łączą się w spójną całość, a fabuła nie wciąga jak powinna.
Wizualnie czuć tutaj ducha Burtona. Scenografie i dekoracje są bardzo plastyczne i pomysłowe i w tym samy stylu, co w oryginale. Zdeformowany świat ponownie zachwyca swą pokrętną naturą. Odwiedzimy zarówno miasteczko Winter River z jego charakterystycznymi punktami jak czerwony most, czy dom Deetzów, jak i oczywiście zaświaty. Tutaj zwiedzimy biuro Żukosoczka, piaszczysty wymiar pełen tych wielkich robali, disco-pociąg przewożący dusze, czy korytarze wzorowane na niemieckim ekspresjonizmie. Spotkamy tu jak zwykle różne ciekawe indywidua od asystenta Żukosoczka Boba przez różnej maści umarlaków.
Widać, że Burton tworząc sequel robił to konkretnie pod fandom, pod widzów, którzy wychowali się na jedynce. Na każdym kroku czuć mrugnięcia do widza, czasem subtelne jak rzeźba stojąca przed domem, czasem łopatologiczne jak chór śpiewający Talimi Banana. Niewiele tu jednak nowości. Nie wiem czy to minus, czy ktoś czegoś nowego wogóle oczekiwał, ale zaznaczam ten fakt.
Muzyka natomiast w większości przypadków jest nieźle dobrana. Szczególnie zapadło mi w pamięć disco z końcówki w pociągu dusz, oraz Tragedy Bee Gessów w scenie ożywania Delores. Muzycznie wszystko się tu zgadza.
Największym plusem są ponownie jak w pierwszej części aktorzy. Wszyscy bohaterowie, których już znamy zagrali wzorowo. Począwszy od Winony Ryder w głównej roli Lydii Deetz, przez Catherine O’Harę jako jej irytującą matkę, aż po Michaela Keatona jako Żukosoczka. Ten nie stracił pazura, jest chyba jeszcze bardziej obleśny niż poprzednio, ale wciąż rzuca ciętymi tekstami.
Mamy tu też nowych bohaterów i tu już tak super nie jest. Jenna Ortega w roli Astrid Deetz jest po prostu przeciętna, choć nie miała zbyt wiele okazji, żeby się wykazać. Nie jestem też przekonany, czy pasuje do roli. Ostatnimi czasy czuję, że jak otworzę lodówkę to wyskoczy z niej Ortega. Nic do niej nie mam, ale ileż można ją eksploatować w bardzo podobnych rolach pseudogotyckich? Astrid to po prostu kopia Wendsday Addams.
Średnio wypada też Monica Bellucci jako demoniczna wysysaczka dusz Delores. Tutaj ponownie nie chodzi o to, że to słaba aktorka, czy charakteryacja mi się nie podobała, bo ta była ok. To była po prostu słaba, nijaka postać, która powinna być rozwinięta, bo mogła by być ciekawa, ale utonęła w półsłówkach i fabularnych płyciznach.
Miło było zobaczyć także Willema Dafoe jako glinę zza światów, który niegdyś był popularnym aktorem kina akcji, ale znów czuję że został dodany na siłę. Zupełnie niewykorzystany potencjał postaci, której równie dobrze mogłoby nie być.
Burton zdaje się mnożyć według niego ciekawych bohaterów, ale interakcje między nimi są żadne, dialogi błahe, nie czuć żadnej chemii między nimi, żadnych emocji. Prócz Lydii wszyscy sa płascy jak kartka papieru.
Humor też mnie niespecjalnie przekonał. Niewiele było tu gagów, czy scen, podczas których bym parsknął. Teksty Beetlejuica były spoko, ale zabrakło tu naprawdę zabawnych sytuacji. Ja wiem, że jest to komedia innego typu, ale serio, nie przypominam sobie ani jednej sceny, która by mnie rozbawiła. Brakowało mi tu też większej liczby kreatywnych scen, po których bym powiedział “ale zajebiste”. Scen pokroju tej jak Beetlejuice wypruwa sobie na stół gnijące flaki. To było dobre.
Podobała mi się jednak jedna mała rzecz, na którą pewnie większość populacji nie zwróciło uwagi. Chodzi o nawiązania do włoskiego reżysera horrorów Mario Bavy. Reżysera, który dał nam takie filmy jak giallo 6 kobiet dla zabójcy, gotycką Maskę szatana, czy protoslasher Krwawy obóz. Już w scenie retrospekcji Żukosoczka było czuć ducha Bavy. Scena ta jest nakręcona w czerni i bieli, z włoskim dubbingiem i opór przypomina Maskę szatana, czy Kill Baby… Kill tegoż reżysera. Gdy Astrid przegląda rodzinny album pojawia się nawet fragment plakatu Kill Baby… Kill, który z miejsca rozpoznałem, a następnie Mario Bava jest nawet wymieniony bezpośrednio. Piękny hołd. Co prawda jest to tylko smaczek dla fanów włoszczyzny, ale film dzięki temu zyskał w moich oczach.
Dla przeciwwagi jednak znajduje się tu scena, w której Maria Skłodowska-Curie jest nazwana Francuzką. Panie Burton, mógłby się pan nieco dokształcić.
Podsumowując wciąż uważam, że sequel Beetlejuice był niepotrzebny. Skoro już go jednak dostaliśmy podobała mi się warstwa audiowizualna, liczne nawiązania do oryginału i duet Ryder-Keaton. Niestety fabuła miała za dużo wątków przez co niespecjalnie angażowała, a humor mnie nie kupował.
I ja wiem, że zaraz ktoś wyskoczy, że pierdole kocopoły i się nie znam, bo jemu się opór podobało i daje 10/10. No i git, nie mam z tym problemu. Jeśli bierzecie co Burton dał bezkrytycznie i się dobrze bawiliście tylko pozazdrościć. Ja jednak oczekiwałem średniaka i w mojej opinii średniaka właśnie dostałem. Średniaka, który gdyby nie nostalgia za oryginałem przeszedłby zupełnie bez echa.