Candyman (2021)

Candyman (2021)

1 października 2021 Wyłącz przez Skaras
Tagi: slashery

Reżyseria: Nia DaCosta
Kraj: USA, Kanada, Australia

Recenzję Candyman 2021 obejrzysz także na Youtube

Anthony McCoy jest czarnoskórym malarzem. Pewnego dnia poznaje historię człowieka zwanego Candymanem noszącego hak zamiast dłoni. Legenda głosi, że gdy wymówisz do lustra jego imię 5 razy Candyman przyjdzie z zaświatów i zacznie się rzeź. Anthony zainspirowany historią Candymana postanawia ją rozpowszechnić za pomocą swoich obrazów. Nie wie jeszcze, że będzie to miało tragiczne skutki. Zarówno dla niego samego jak i jego otoczenia.

“Candyman” luźno oparty został na opowiadaniu amerykańskiego pisarza horrorów Clive’a Barkera “The Forbidden”, które ukazało się w zbiorze “Księga krwii V”.

Historia została oparta także o miejską legendą Krwawej Marry mieszając ją z konfliktem na tle rasowym.

Początkowo za scenariusz i reżyserię miał odpowiadać Jordan Peele, reżyser tak ciepło przyjętych filmów jak “Us”, czy “Get Out”. Czarnoskóry reżyser w swych filmach opowiadał o czarnoskórych bohaterach, o ich życiu i konfrontacji z otaczających ich światem. Twórca wykorzystywał elementy kina blacksploitation łącząc je z niemal artystycznym wykonaniem. Był kandydatem idealnym na twórcę remaku “Candymana” jednak ostatecznie został producentem na rzecz reżyserki Nii DaCosty. Ale miejscami czuć, że musiał maczać palce także przy samym kręceniu.

“Candyman” z 1992 roku odniósł sukces z kilku powodów. Przede wszystkim był inny od pozostałych slasherów kręconych w podobnych czasach. Morderca nie był żywym zabójcą, a istotą nie z tego świata. Był nadprzyrodzony. Film zawierał pierwiastek metafizyczny. Zabójca nie był także bezimienną postacią w masce niczym Jason, czy Michael Myers. Twarz Tony’ego Todda już na zawsze kojarzyć się będzie z tą serią. Film cechowały też walory artystyczne, co rzadko jest spotykane w tym podgatunku. Dzięki dużemu budżetowi udało się uzyskać bardzo ładne zdjęcia, czy wysmakowane kadry.

Remake z 2021 roku częściowo powtarza te zalety. Film jest ładnie nakręcony, praca kamer robi robotę i ponownie można zawiesić oko na ładnie sfilmowanych kadrach zarejestrowanych w spokojny sposób w stonowanej kolorystyce.

Historia zawarta w filmie mimo, że oglądająca się bez bólu to jednak odgrzewany kotlet. Raz już ją z grubsza widzieliśmy w 1992 roku, a remake nie dodaje zbyt wiele ciekawych wątków do tematu.

Główny bohater Anthony słyszy od przyjaciół opowieść o czarnoskórym człowieku, który niegdyś został brutalnie zamordowany przez policjantów. Postanawia na podstawie tej historii stworzyć nową kolekcję obrazów. Rozpoczyna swoje śledztwo, aby zdobyć inspiracje. Ostatecznie trafia do opuszczonego getta, gdzie mieszkała czarnoskóra społeczność. Tam poznaje Williama, starszego mężczyznę, który żył w getcie i dobrze pamięta wydarzenia sprzed lat jak przesiedlenia mieszkańców, wrogie nastawienie władz, a w końcu historię Candymana. Anthony dostaje obsesji na punkcie mordercy i zaczyna tracić poczucie rzeczywistości.

Problem rasizmu, który wciąż jest bardzo na czasie został wystarczająco dobrze ukazany z oryginale, omawiany film nie mówi w temacie wiele nowego.

Co więcej zabrakło jakiegoś konkretnego klimatu. Oryginał miał duszną atmosferę brudnego blokowiska, które wręcz pochłania główną bohaterkę. Czuć było nutkę mistycyzmu tego miejsca. Atmosfera była lepka, a powietrze ciężkie.

Tutaj zabrakło tego czegoś, co sprawiłoby, że prócz chłonięcia historii wzrokiem, czulibyśmy podskórny dreszcz, ten przygnębiający klimat beznadziei mieszkańców getta.

Natomiast Sherman Fields w roli nowego Candymana bardzo daje radę i jest godnym następcą Tonyego Todda. Jest wysoki, szczupły o długich kończynach i dziwnej, niepokojącej twarzy. Taki czarnoskóry Slenderman, którego nikt nie chciałby spotkać sam na sam w ciemnej alejce.

Tajemniczości antagoniście dodaje także rzadkie eksponowanie jego postaci. W całej produkcji pojawia się łącznie dosłownie na minuty, a w całej okazałości widzimy go sporadycznie. Raczej zobaczymy gdzieś jego kontur za szybą, czy mignięcie w lustrze. Ciekawym zabiegiem jest także ukazywanie Candymana tylko w odbiciu lustrzanym. Ofiary go nie widzą, ale czują jego obecność, gdy są chwytane przez niewidzialną rękę i rozszarpywane niewidzialnym hakiem, ale wystarczy tylko zerknąć z lustro, aby dojrzeć górującego nad nimi mordercę.

Jeśli już przy morderstwach jesteśmy to mimo, że nakręcone umiejętnie i krwawo nie robią większego wrażenia. I tu jest największa bolączka tego filmu. To niby horror, a nie straszy. Los bohaterów jest nam obojętny, brak tu suspensu, a jedyne motywy na podniesienie ciśnienia to wszędobylskie jump scares.

Co więcej powolna narracja może niektórych widzów zmęczyć. Przez długi czas nic się nie dzieje, sceny są nakręcone ślamazarnie i wiele z nich nic nie wnosi do fabuły. Gdyby jeszcze klimat był gęsty moglibyśmy siedzieć przy nich jak na szpilkach jak chociażby w “Hereditary”.

Kilka scen natomiast wręcz nie pasuje do całości filmu, który jest nakręcony na poważnie mimo, że traktuje o mówieniu do lustra. Chodzi mi tu m.in o scenę w toalecie liceum, gdzie pięć nastolatek wypoowiada “Candyman” do lustra, by zaraz zostać zarżniętym przez antagonistę. Scena pasuje bardziej do jakiegoś głupkowatego teen horroru niż filmu traktującego o poważnych problemach rasizmu, przesiedleń, czy brutalności policji.

We wczuciu się w fabułę nie pomaga też, co najwyżej średnie aktorstwo głównego bohatera odgrywanego przez Yahya Abdula-Mateena II, oraz towarzyszącej mu Teyonah Parris w roli jego dziewczyny. Kilka scen skupiających się na tej dwójce całkowicie wybijało mnie z rytmu przez sztuczne emocje rysujące się na ich twarzach. Irytujące są także postaci dwójki przerysowanych gejów, których orientacja nic nie wnosi do fabuły, a jest nader wyeksponowana. Być może to jakiś cichy hołd dla Clive’a Barkera, który otwarcie przyznaje się do swego homoseksualizmu.

Co ciekawe w końcówce filmu pojawia się sam Tony Todd odmłodzony komputerowo, by pasował do opowieści. Bo “Candyman” z 2021 roku to nie tylko remake, ale też sequel oryginalnego dzieła.

Niestety uwspółcześnienie historii czarnoskórego ducha mszczącego się za krzywdy wyrządzone przez białych przegrywa z kretesem w porównaniu z filmem z 1992 roku. Film nie jest zły, ale jest na jeden raz. I próby czasu z pewnością nie przetrwa, a jedynkę ludzie będą jeszcze oglądać przez dekady.

Zobacz również