Evil Dead Rise (2023)
28 kwietnia 2023Reżyseria: Lee Cronin
Kraj produkcji: Nowa Zelandia, USA, Irlandia
Z pewnością jest bardzo krwawy, ale czy przeniesienie akcji z chatki w lesie do dużego miasta to dobry pomysł?
Recenzję Martwe Zło: Przebudzenie obejrzysz także na Youtube:
Beth, dziewczyna z problemami przyjeżdża do swojej siostry Ellie mieszkającej w starym bloku wraz z trójką dzieci, synem Dannym i cókami Bridget i Kassie. W pewnym momencie dochodzi do trzęsienia ziemi, które ujawnia dawne pomieszczenia w budynku. W środku Danny odnajduje tajemniczą księgę, oraz nagrania, które uwalniają starożytne zło.
Seria “Martwe Zło” przeszła długą drogę. Poczynając od jedynki z 1981, przez jego bardziej groteskowy sequel z 87 roku, aż po “Armię ciemności”, która była już komedią fantasy. W 2013 roku Fede Alvaraz nakręcił swój dość ciepło przyjęty remake, a w 2015 roku dostaliśmy także serial “Ash kontra Martwe Zło”, który również zyskał rzeszę fanów.
Za reżyserię nowej odsłony odpowiedzialny jest Lee Cronin, reżyser znany w zasadzie z jednego tylko filmu, a mianowicie z całkiem przyjemnego horroru “The Hole in the Ground” znanego także pod tytułem “Impostor” z 2019 roku. Ciężko więc cokolwiek o nim powiedzieć.
“Evil Dead Rise” to reboot serii, czyli możemy zapomnieć o wszystkich wcześniejszych odsłonach franczyzy. Nowy film bierze tylko bazowy pomysł i przedstawia go w zupełnie nowym świetle z nowymi postaciami.
Prolog filmu prezentuje nam grupę znajomych i chatkę nad jeziorem. Sceny te były w trailerze i sugerowały, że część fabuły będzie się rozgrywać w jakimś kurorcie. Ale jest to tylko wstęp łączący się z główną osią fabuły jedynie w ostatniej scenie. Prolog dość przyjemny rozpoczynający się klasycznym prowadzeniem kamery z punktu widzenia demona sunącego nad lasem kończący się prztyczkiem w nos widza. Już ta scena pokazuje, że nie będzie to w 100% poważny film.
Następnie akcja filmu przenosi się z ciasnej chatki w lesie do wielkiego, starego bloku. Jest to powiew świeżości dla serii, ale zastanawiam się tylko, czy powiew w ogóle potrzebny. Tak, czy siak wybór wielkiego bloku na miejsce akcji to pomysł całkiem niezły. Jest to stary budynek pamiętający jeszcze XIX wiek z klaustrofobicznymi, słabo oświetlonymi korytarzami i klatkami schodowymi. W dodatku sypiący się i wyludniony, gdyż wkrótce mają go wyburzać. Taki budynek potrafi być klimatycznym planem dla kina grozy. Mi do głowy od razu przyszedł na myśl kameralny, a piekielnie gęsty horror “Citadel”, czy sequel kultowych “Demonów” Lamberto Bavy. To właśnie z “Demonsami” nowe “Martwe Zło” ma najwięcej wspólnego.
Na początku zapoznajemy się z miejscem akcji i bohaterami, czyli matką Ellie mieszkającą samotnie z nastoletnim synem Dannym chcącym zostać DJem, zbuntowaną nastoletnią Bridget, oraz małą Kassie do których wprowadza się siostra Ellie Beth. Beth jest groupie zespołu całe życie spędzając w trasie. To ta nieodpowiedzialna z rodzeństwa. W dodatku spodziewa się dziecka z wpadki.
Postaci są kartonowe, a ich rys psychologiczny i motywacje nie mają dużego znaczenia dla fabuły. Normalnie byłaby to wada, ale w prostym filmie gore nie potrzebna jest głębia bohaterów.
W pewnym momencie następuje trzęsienie ziemi, które z jednej strony odcina klatkę schodową, a z drugiej ujawnia miejsce spoczynku zapieczętowanej księgi Naturom Demonto i płyt z nagraniami, które Danny zabiera do mieszkania.
Chłopak puszcza stare vinyle, na których głos odczytuje zaklęcie z księgi. Wtem pojawia się nam dobrze znajome prowadzenie kamery sugerujące złowrogą moc przemierzającą odludzie, które opętuje Ellie.
Od tej pory w blokowisku rozpocznie się walka z siłami ciemności. Opętana matka będzie starała się wykończyć swą rodzinę, a reszta będzie musiała postarać się przetrwać. Cała reszta filmu to już klasyczna ganianka z deditami po mieszkaniu i korytarzach bloku. Nie ma tu w zasadzie nic więcej.
Mieszane uczucia mam co do wyglądu deditów. I tak jest ich więcej w tym filmie, bo zwiastun sprytnie sugerował, że jedynie matka będzie opętana. Żółte tęczówki, czarne żyłki na skórze, pokraczny chód i uśmiech szaleńca to wszystko na co możemy liczyć.
Oczywiście nie spodziewałem się przerysowanych demonów z gumy jak w oryginale, ale nie wiem, czy nie dostałem nieco za mało. Może się czepiam.
Jak już seria nas przyzwyczaiła i ta część jest brutalna i krwawa. Co prawda flaki tu specjalnie nie latają, ale mamy i dekapitacje i pozbawianie kończyn i pożeranie oka.
No i mamy scenę ze zwiastuna, w której demon używa na ofierze tarki do warzyw. Już przed premierą zrobił się hype po tej scenie, ale rezultat raczej ani grzeje, ani ziębi.
Ponoć podczas produkcji zużyto 6500 litrów sztucznej krwi i faktycznie jucha często wesoło tryska na wszystkie strony, zwłaszcza w trzecim akcie filmu. Ale i tak większa część poszła na dwie konkretne sceny. Jedna to akcja z rozdrabniarką do drewna i nie, nie jest to spojler, gdyż rozdrabniarkę do drewna widać już na początku filmu, a jak nas już horrory przyzwyczaiły jak w kinie grozy pojawia sie rozdrabniarka to możemy być pewni, że ktoś do niej prędzej czy później wpadnie. No i druga scena, której coby nie spojlować nazwę sceną z “Lśnienia”. Jucha jest odpowiednio gęsta i ciemna, a jej ilość jest z pewnością atutem filmu.
Nie jestem do końca przekonany, co do klimatu dzieła Cronina. Nie jest on zły, ale ze starego, mrocznego, niemal opuszczonego budynku z historią można by wycisnąć znacznie więcej. Choćby we wspomnianym już niskobudżetowym “Citadel” klimat klaustrofobii i zagrożenia wykreowany w zwykłym brytyjskim blokowisku można było ciąć nożem. A tu? No cóż, siedzieć jak na szpilkach raczej nikt nie będzie.
Co prawda jest tu kilka creepy scen jak chociażby znana z trailera scena, gdy przemieniona matka próbuje dostać się do apartamentu, a scena jest filmowana przez zakrwawiony wizjer. Jest też kilka scen trzymających jakiś suspens, wiecie, gdy postać nie jest świadoma, że za nią znajduje się jakieś zagrożenie, ale to za mało, żeby wykreować odpowiednią atmosferę beznadziei i zagrożenia.
W tym miejscu chciałbym wspomnieć o scenie ze zwiastuna, które wywołała najwięcej negatywnych emocji, a mianowicie o scenie z wanną. W scenie tej widać przemienioną już matkę, która nagle wyskakuje z wanny na sufit i w iście kiczowatym stylu rozdziawia japę wydzierając się na bohaterów. Zarzuty były takie, że wyglądało to po prostu źle. Zbyt oklepanie, hollywoodzko, tanio, badziewnie, komputerowo. Obawy były takie, że może być takich kaszalotów więcej. Na szczęście tak nie jest. Scena wpasowuje się z grubsza w całość, jest krótka, a więcej tego typu oklepanych zagrań nie dostajemy. Otrzymujemy za to całkiem sporo mniejszych bądź większych nawiązań do oryginału Raimiego.
Już pierwsze ujęcie wita nas znanym i lubianym prowadzeniem kamery przez las sugerującym zbliżejące się zło. Naturom Demonto, czyli mroczna księga jeszcze nigdy nie miała, aż tak ładnych ilustracji narysowanych krwią. Mamy tu obowiązkową dwururkę, piłę mechaniczną, kilka tekstów żywcem wyjętych z oryginału. Jest nawet niezbyt subtelne, co by nie powiedzieć nachalne nawiązanie do słynnej sceny z gałką oczną wyskakującą z oczodołu Henrietty wprost do ust bohatera. Fani oryginalnej serii będą mieli pole do popisu, żeby wszystko wyłapać.
Jeśli chodzi o warstwę techniczną to absolutnie nie mam się do czego przyczepić. Praca kamer jest sugestywna, nieźle oddaje klimat oryginału, ale nie popada też w całkowite kopiowanie. Operator kamery nie wziął się jednak znikąd, bo Dave Garbett, który “Evil Dead Rise” filmował był odpowiedzialny także za zdjęcia do serialu “Ash kontra martwe zło”.
Udźwiękowienie natomiast to już istny miód. Na ścieżkę dźwiękową składają się niepokojące jęki, buczenie, a przede wszystkim basowe dudnienie, które narasta sugerując, że zaraz wydarzy się coś niespodziewanego. Soundtrack do “Evil Dead Rise” to jeden z najmocniejszych punktów filmu. Zasługa to Stephena McKeona, który sam wykonał cały soundtrack. Panowie już razem współpracowali przy “The Hole in the Ground”, a McKeona ma na koncie jeszcze muzykę do chociażby “Czarnego lustra”, czy polecanego przeze mnie horroru “Podziemie strachu”.
O aktorstwie nikogo z obsady również złego słowa nie powiem, ale szczególne brawa należą się Alyssi Sutherland, która wcieliła się w Ellie, ale przede wszystkim w Ellie-dedita. Aktorkę tą znam z serialu “Wikingowie” w którym zagrała Królową Aslaug i już tam przykuła mój wzrok za sprawą charakterystycznej urody. Sutherland-dedite wygląda po prostu przerażająco i lepszej aktorski do tej roli wybrać chyba nie mogli. Jestem pewny, że ta kreacja przejdzie do historii horroru.
No dobra, póki co same komplementy. A gdzie są minusy. Mam w zasadzie tylko jeden, ale dość poważny. Czegoś mi tu ewidentnie zabrakło.
Brak tu chyba charakterystycznych scen. Czegoś zapamiętywalnego. Bo nawet kilka minut po seansie nie mogłem przywołać w pamięci choć jednej sceny, która wryłaby się jakoś szczególnie w pamięć. Podczas seansu nie było ani jednego motywu na którym opadłaby mi szczęka. Czegoś, o czym za 10 lat fani by mówili “a pamiętasz jak w Evil Dead Rise…”. No tego tu nie ma, a oryginał był wręcz przepełniony całymi sekwencjami zajebistości. Odcinanie własnej dłoni przez Asha, taniec diabła jego dziewczyny, śmiejący się łoś na ścianie, gwałt przez drzewo.
Tutaj twórcy serio mogli popuścić wodzę fantazji jednocześnie nie idąc w groteskę, czy przesadyzm. Tego zabrakło.
Dodam jeszcze tylko z recenzenckiego obowiązku, ale myślę, że wszyscy z Was to wiedzą, że nie gra tu Bruce Campbell. Jest on razem z twórcą serii Samem Raimim producentem wykonawczym. Nie ma tu także żadnych komediowych motywów, co najwyżej kilka lekkich mrugnięć okiem do widza. To horror z krwi i kości.
Podsumowując “Martwe Zło: Przebudzenie” to dobry, krwawy horror, który niestety szybko wypadnie z głowy. Umiejętności techniczne były, serce również na właściwym miejscu, zabrakło niestety nieco jaj, żeby pójść z tematem o krok dalej. Nieco na wyrost, tak na zachętę, a nóż po kolejnym seansie będzie lepiej, “Martwe Zło: Przebudzenie” otrzymuje 7/10.