Site icon Horror blog

Skąd się wzięły zombie? Historia filmów o żywych trupach

Zombie są jednymi z najbardziej przerażających kreatur występujących w horrorze. Są całkowitym zaprzeczeniem życia. Chodzące trupy, których jedynym instynktem jest pożeranie żywych. Ale czy zawsze tak było? Skąd w ogóle wzięły się zombie w popkulturze? I czy zawsze wyglądały i zachowywały się tak samo? Dziś przyjrzymy się początkom i ewolucji żywych trupów w kinie.

Materiał ten obejrzysz także na Youtube:

W przeciwieństwie do np. wampirów, czy wilkołaków, których początki sięgają średniowiecza, a nawet epok wcześniejszych zombie są stosunkowo nowym wynalazkiem.

Zjawisko żywych trupów spopularyzował na zachodzie pisarz William Seabrook, bardzo ciekawa persona. Seabrook, Amerykanin pochodzący z pokolenia Ernesta Hemingwaya był podróżnikiem, przyjacielem okultysty Aleistera Crowleya, oraz miłośnikiem BDSM, o którym chodziły opowieści, że w swym bagażu podręcznym zawsze ma kajdanki, łańcuchy i pejcze. Seabrook był autorem sensacyjnych książek opisujących jego wyprawy po różnych egzotycznych zakątkach świata.

Na początku XX wieku Seabrook wybrał się na wyprawę na Haiti, gdzie panowała religia voodoo będąca połączeniem afrykańskiego animizmu, oraz chrześcijaństwa. Podróżnik zjechał wyspę wzdłuż i wszerz zbierając informacje o miejscowym przerażającym rytuale. Czarownicy voodoo przy pomocy trujących roślin, oraz magii mogli doprowadzić do pozornej śmierci człowieka, a następnie schwytać i uwięzić jego duszę tworząc z niego bezmyślnego niewolnika nazywanego terminem “zombie”.

A skąd się w ogóle wzięło słowo zombie w języku Haitańczyków? Lingwiści sądzą, że od francuskiego “ombres” oznaczającego “cienie”, ale także od zachodnio indiańskiego “jumbie” oznaczającego “ducha” i Afrykańskiego “zumbi”, co tłumaczy się na “martwy duch”.

Haitańczycy nie obawiali się ataku zombie, ale stania się jednym z nich. Dobry horror jest odbiciem codziennych lęków danej społeczności. Dla Haitańczyków, którzy w znacznej większości byli potomkami niewolników perspektywa stania się wiecznym niewolnikiem podległym nekromancie była przerażająca.

Seabrook powrócił ze swej wyprawy do Ameryki i w 1929 roku wydał książkę “Magiczna wyspa” opowiadającą o karaibskich zombie właśnie, która z miejsca stała się bestsellerem. Początek lat 30stych był łaskawy dla filmowego horroru. To wtedy powstały takie hity jak “Frankenstein” z Borisem Karloffem, czy “Dracula” z Belą Lugosim. Świat kina grozy potrzebował kolejnych monstrów do straszenia publiki i wtedy reżyser Victor Halperin, postanowił nakręcić film luźno oparty o książkę Seabrooka p.t. “Białe zombie” wypuszczone na srebrny ekran w 1932 roku.

“Białe zombie” opowiada o parze Amerykanów Neilu i Madelaine, którzy przybywają na haitiańską plantację, by wziąć ślub. Właściciel plantacji Charles Beaumont jest zakochany w Madelaine, ale ta odrzuca jego zaloty. Wściekły Beaumont prosi o pomoc miejscowego czarownika voodoo Legendre. Ten truje ją, a następnie wykrada jej ciało, ostatecznie zamieniając kobietę w zombie. Koniec końców Neil szturmuje zamek Legendre, walczy z żywymi trupami, pokonuje zło, a Madelaine okazuje się żywa, jedynie odurzona narkotykami.

Film odniósł sukces kasowy dając tym samym początek gatunkowi zombie movies. Było to m.in. zasługą wcielającego się w demonicznego czarownika Legendre Belli Lugosiego, który właśnie święcił triumfy po występie w “Draculi”. Zombie przedstawione w filmie pobudzały wyobraźnię. Poruszające się zwłoki o pustym spojrzeniu, zapadniętych polikach, bez zająknięcia wykonujące polecenia swego pana zawładnęły umysłami Amerykanów. Charakteryzację wykonał Jack Pierce, ten sam który rok wcześniej stworzył słynny wizerunek potwora Frankensteina z filmu James Whale’a. W filmie Halperina pojawiło się łącznie 9 żywych trupów, czyli całkiem spora gromadka jak na pierwszy raz. To właśnie w nim wprowadzono motyw, że wystrzelone z pistoletów kule nie są w stanie zaszkodzić reanimowanym zwłokom. Wystąpiły tu także motywy, które przez kolejne lata będą eksploatowane w filmach o tej tematyce: zombie pracujące w fabryce (tutaj był to młyn cukrowy) dowodzone przez nikczemnego czarownika, oraz mężczyźni zamieniani w bezwolnych robotników, a kobiety w seksualne niewolnice.

4 lata później powstał film o tytule “Ouanga” i prezentował podobną do “Białego zombie” historię miłosną. Rzecz również rozgrywała się na Haiti. Tym razem to miejscowa, czarnoskóra kobieta zabiega o względy białego Amerykanina. Gdy ten odrzuca jej zaloty kobieta postanawia wykorzystać żywe trupy, aby przekonać go do siebie. Co ciekawe czarnoskórą antagonistkę grała tu biała kobieta. Bez charakteryzacji, czy “blackface’a”. Po prostu uznajcie tą białą kobietę za czarną i nie zadawajcie pytań.

Film nie odniósł dużego sukcesu i nie wpłynął na gatunek, ale warto odnotować, że jest to pierwszy film, w którym pokazane są żywe trupy, wstające z grobów (a dokładniej z wykopanych trumien).

W międzyczasie pojawiło się kilka filmów będących jedynie jakąś wariacją na temat zombie, która z żywego trupa czyniła głównego antagonistę pokroju Draculi, czy Potwora z Czarnej Laguny. Były to trzy filmy z Borisem Karloffem w roli głównej. “The Ghoul” z 1933 roku był raczej popłuczynami po “Mumii” z jego udziałem niż filmem o zombie. W “The Walking Dead” z 1936 roku Karfloff jako żywy trup mści się na gangsterach przez których został niesłusznie skazany na śmierć. W “The Man They Couldn’t Hang” z 1939 Karloff jako szalony naukowiec zostaje powieszony, ale nie trzeba dodać, że długo nie pozostaje martwy. Filmy nie zapisały się specjalnie w annałach gatunku.

Film warty odnotowania to natomiast “Revolt of the Zombies” z 1936 roku ponownie wyreżyserowany przez Victora Halperina będący nieoficjalną kontynuacją “Białego zombie”. Jest to pierwszy film, który wątek zombie przenosi z Haiti w inne rejony świata, a mianowicie do Kambodży. Jest to także pierwszy film łączący tematykę żywych trupów z filmem wojennym. “Revolt of the Zombies” rozgrywa się w trakcie Pierwszej Wojny Światowej, podczas której pewien kapłan z kambodżańskich rzołnierzy tworzy za pomocą tajemniczej substancji żywe trupy odporne na kule, ból i znój życia w okopach, czyli żołnierzy idealnych. Film nie odniósł jednak żadnego sukcesu. Był nudny, przegadany, słabo nakręcony, a wątek żywych trupów zmarginalizowany. Co ciekawe oryginalna reklama prasowa obiecywał 500 000 żywych trupów. W produkcji Halperina pojawiła się ich jednak koło 15. Mimo tego małego oszustwa film zwiastował to co po latach w końcu nastąpiło. Fabuły nie o kilku żywych trupach, a o całych armiach sprowadzających apokalipsę na ludzkość.

Nie wszystkie filmy o zombie miały jednak tak ponure fabuły. Na początku lat 40stych powstało kilka komediohorrorów o żywych trupach. Trend ten zapoczątkował “The Ghost Breakers” wyprodukowane przez duże studio Paramount z Anthonym Quinnem w jednej z ról. Film przenosi fabułę z Haiti na Hawanę do nawiedzonego zamku, do którego przybywa pewna piękność wraz ze swymi kompanami. Tam bohaterowie nawiedzani są przez różnorakie straszydła, oraz bandytów, którzy odkryli, że zamek jest usytuowany na złożu srebra, które chcą sobie przywłaszczyć. Między humorem sytuacyjnym, a plastikowymi nietoperzami na sznurkach wrażenie robi jednak żywy trup, który poluje na bohaterów. Jest to pierwszy przypadek w historii, w którym zombie zostało ucharakteryzowane na lekko nadgniłe. Żywy trup, w końcu wygląda jak trup.

Po sukcesie jaki odniósł “The Ghost Breakers” tematyką żywych trupów zainteresowały się studia z Poverty Row. Tym mianem określano wiele niewielkich studio filmowych, które szybko powstawały, szybko się rozpadały, ale jeszcze szybciej kręciły masę tanich filmów nastawionych na szybki zysk: głównie westernów żartobliwie zwanych one-horse westerns, gdyż producentów często było stać jedynie na wynajęcie jednego konia, oraz horrorów właśnie. Bum na filmy o zombie był dla nich zbawieniem, gdyż żeby pokazać żywego trupa nie trzeba było żadnej charakteryzacji, czy dobrego aktora. Wystarczył niemrawy facet poruszający się jak lunatyk ubrany w łachy. W tym okresie powstały filmy takie jak kopiujące “The Ghost Breakers” komediohorrory “King of the Zombies” i “Bowery at Midnight”, oraz przypominające bardziej kryminały niż horrory “Revenge of the Zombies” i “Voodoo Man”, oba z Belą Lugosim. Prócz “King of the Zombies”, którego soundtrack był nawet nominowany z jakiegoś niezrozumiałego powodu do Oskara pozostałe filmy były fatalne i narobiły więcej szkody dla gatunku niż pożytku, gdyż duże studia filmowe utwierdziły się w przekonaniu, że zombie to tanie, nierentowne straszydła będące w cieniu takich potęg jak Dracula, czy Frankenstein.

Jednak jedno duże studio zainteresowało się tą tematyką. Było nim RKO, które tonęło w długach po zrealizowaniu dwóch kosztownych produkcji w reżyserii młodego Amerykanina Orsona Wellsa. Były to “Obywatel Kane” i “Wspaniałość Ambersonów”, na realizację których studio zaciągnęło kredyty i było na skraju bankructwa. Rozwiązanie było jedno: nakręcenie wielu chodliwych filmów, które dadzą szybki zastrzyk gotówki. Decyzja padła na kino grozy, a ich produkcją miał zająć się rosyjski emigrant Val Lewton. W ciągu 4 lat Lewton wyprodukował dla RKO takie horrory jak “Ludzie koty”, “Statek widmo”, “Porywacz ciał”, czy “Wędrowałam z zombie”.

“Wędrowałam z zombie” wskrzesza tematykę rodem z książki Seabrooka. Rzecz rozgrywa się na Haiti, gdzie przybywa młoda pielęgniarka Betsy by opiekować się żoną amerykańskiego plantatora Jessicą, która popadła w dziwną chorobę. Miejscowi uważają, że Jessica została zamieniona w zombie. Betsy zabiera ją więc do kościoła voodoo, gdzie ma nadzieję znaleźć lekarstwo. Film w reżyserii Jacques Tourneura odniósł sukces za sprawą sprawnej realizacji, wielu klimatycznych scen od których włos jeżył się na ciele ówczesnej publice i ciekawej historii, w której powracają znajome motywy: voodoo, lokalne wierzenia, czarownicy, wątki miłosne i rzecz jasna żywe trupy. Ciekawie wypadł również wątek choroby Jessici. Czy faktycznie miejscowi mają rację i kobieta została zamieniona w zombie przy pomocy magii, czy jej stan to wynik zwykłej choroby jak twierdzi jej lekarz? Betsy jest rozdarta między nauką, a lokalnymi przesądami. Najbardziej pamiętna scena z filmu to ta, gdy Betsy nocą prowadzi Jessicę do kościoła voodoo. Na polu trawy cukrowej na rozstajach dróg napotyka strażnika. Jest nim zombie o imieniu Carrefour. Postawny, ponad dwumetrowy Afroamerykanin o nagiej klatce piersiowej, i niepokojącym spojrzeniu wyłupiastych oczu z zezem rozbieżnym. Jest to pierwszy żywy trup znany z imienia. Można by rzec: celebryta. Jego imię Carrefour w języku francuskim oznacza skrzyżowanie dróg, bo właśnie jego strzeże nieumarły niewolnik.

W latach 50tych, w czasach eksperymentów z bronią atomową, podbojem kosmosu, naukowymi odkryciami, ale także zimnej wojny staroświeckie straszydła odeszły do lamusa. Srebrnymi ekranami zawładnęły nowe monstra: zagrożenie z kosmosu, bądź nieudane eksperymenty naukowe. Filmy grozy zaczęły mieszać się z kinem science fiction. Na ludzi nie dybały już wampiry, czy wilkołaki, ale złowrodzy kosmici, czy przerośnięte mrówki. Żywe trupy jednak pozostały, przeszły jedynie przemianę.

Ostatni warty wspomnienia film o zombie z lat 50tych, który wciąż tkwił tematyką w religii voodoo były “Zombies of Mora Tau” z 1957 roku opowiadający o grupie poszukiwaczy skarbów, która przybywa do wybrzeża Afryki, by odnaleźć wrak zatopionego niegdyś statku ze skarbem. Jak się okazuje statek jest strzeżony przez jego byłą załogę, która w wyniku klątwy została zmieniona w zombie. Same żywe trupy są całkiem klimatyczne. Ubrane w stroje marynarskie pokryte wodorostami, potrafią pływać jak na podwodne żywe trupy przystało. Występuje tu nawet scena, w której nurek pod wodą walczy z jednym z żywych trupów. Film ten jest ważny z dwóch powodów. W jednej ze scen łóżko, w którym spoczywa bohaterka zostaje zabezpieczone przed atakami żywych trupów za pomocą rozstawionych wokół zapalonych świec. Jak można się domyślić wodne zombie boją się ognia. Wątek strachu żywych trupów przed ogniem będzie się od tej pory kilkukrotnie przewijał w kinematografii. Drugi kamień milowy dla gatunku to fakt, że “Zombies of Mora Tau” to pierwszy film, w którym ludzie pokonani przez zombie sami zasilają ich szeregi.

Pozostałe filmy o zombie z lat 50tych to już czyste, zimnowojenne science fiction. W “Teenage Zombies” z 1957 roku grupa nastolatków odkrywa tajne laboratorium komunistów, którzy chcą zatruć wody pitne Ameryki substancją, która zmieni Amerykanów w żywe trupy. W brytyjskim “Zemsta kosmosu 2” obcy najeźdźcy kolonizujący Ziemię zamieniając ludzi w zombie. Natomiast w filmach “Invisible Invaders”, oraz w słynnym “Planie 9 z kosmosu” Eda Wooda, który nota bene uznawany jest nie bez powodu za najgorszy film świata kosmici reanimują martwe ciała, aby tworzyć armię mającą na celu zagładę ludzkości.

Horrory science fiction o zombie lat 50tych były znakiem swoich czasów: eksploatowały ówczesne lęki przed zniewoleniem Amerykanów przez kosmitów, komunistów, czy szalonych naukowców. Filmy te odeszły do lamusa w latach 60tych, ale odcisnęły pewne znaczące piętno dla gatunku: źródło wstawania zmarłych do życia nie znajdowało się już w magii voodoo, ale pochodziło z kosmosu bądź naukowych laboratoriów.

W latach 60tych żywe trupy zawładnęły wyobraźnią reżyserów również innych krajów. W Meksyku słynny zapaśnik Santo walczył ze wskrzeszonymi trupami w całej serii filmów począwszy od “Invasion of the Zombies” (1961). We Francji mistrz eksploatacji Jesus Franco fabuły swych erotyków zaczął osadzać w konwencji filmów zombie, m.in. w “Dziewicy pośród żywych trupów”. Włosi także mieli swój wkład do gatunku. W “War of the Zombies” z 1964 roku osadzonym w czasach Cesarstwa Rzymskiego nikczemny czarnoksiężnik ożywia całą armię żywych trupów, aby walczyły z Rzymskimi legionami. Jest to pierwszy film przenoszący fabułę o zombie z czasów plus minus współczesnych do odległych epok.

Jednym z najlepszych filmów o zombie epoki był brytyjski horror “Plaga Zombie” z 1966 roku w reżyserii Johna Gillinga wyprodukowany przez brytyjskie studio Hammer, które parę lat wcześniej nakręciło wspomniane “Zemsta kosmosu 2”. Studio Hammer specjalizowało się w horrorach kręcąc m.in. remaki filmów Universal Studios z lat 30tych. W ten sposób powstały całe serie o Frankensteinie, Mumii, czy Draculi z Christopherem Lee w roli słynnego wampira. “Plaga Zombie” znów wskrzesza Haitańską proweniencję żywych trupów, fabułę jednak przenosi do XIXwiecznej Anglii.

Film opowiada o Sir Jamesie Forbsie, który przybywa z Londynu do małej brytyjskiej wioski na prośbę swego dawnego kolegi dra Thomsona. W osadzie szaleje tajemnicza epidemia zbierająca śmiertelne żniwo. James wszczyna swoje śledztwo i postanawia ekshumować zwłoki niedawno zmarłych. Trumny okazują się puste. Ostatecznie okazuje się, że lokalny potentat za pomocą magii voodoo zabijał mieszkańców, a potem ich wskrzeszał jako żywe trupy, by pracowali w jego kopalni.

W filmie “Plaga Zombie” mamy zatem bardzo klasyczne motywy czarownika voodoo, który terroryzuje lokalną ludność tworząc z żywych trupów darmową siłę roboczą. Gilling porzucił jednak egzotykę Haiti na rzecz brytyjskiej, gotyckiej opowieści przypominającej atmosferą “Draculę” Brama Stockera. Na uwagę zasługuje znakomita charakteryzacja zombie. To gnijące, wysuszone trupy, które dłuższy czas przeleżały w ziemi. Zapadnięte poliki i oczodoły, ziemista skóra odchodząca od ciała, brak źrenic, potwornie wykrzywione twarze. Trupy w filmie Gillinga działały na wyobraźnię.

Prawdziwy przełom nastąpił jednak 2 lata później. Młody filmowiec George Andrew Romero był z pokolenia bezkompromisowych twórców, którzy poziom grozy, realizmu i brutalności wznieśli na nieznany dotychczas poziom. Reżyserzy tacy jak Tobe Hooper odpowiedzialny za “Teksańską masakrę piłą mechaniczną”, John Carpenter, który nakręcił pierwszy slasher w historii “Halloween”, czy Wes Craven z jego “Ostatnim domem po lewej” i George Romero właśnie wyznaczyli nową jakość jaką podążał filmowy horror.

Noc żywych trupów” nakręcona przez Romero w 1968 roku była kamieniem milowym dla gatunku zombie movies i rozpoczęła erę współczesnych horrorów o zombie. Ten zrealizowany w Pennsylvanii za 100 000 dolarów film wyznaczył nowe standardy dla filmów o zombie.

Fabuła “Nocy…” opowiada o Barbarze, która wybiera się na cmentarz ze swoim bratem Johnnym by odwiedzić grób ojca. W pewnym momencie atakuje ich nieznajomy w wyniku, czego Johnny ginie. Barbara uciekając przed napastnikiem trafia na opuszczoną farmę, gdzie poznaje Bena, który również skrył się przed agresorami. Wkrótce farma staje się celem ataku dziesiątek żywych trupów.

Film jest istotny z wielu powodów. Po pierwsze Romero całkowicie porzucił haitańskie pochodzenie zombie i ich związek z voodoo na rzecz naukowego wytłumaczenia powstawania zmarłych do życia. W jego uniwersum trupy wstają z grobów na skutek radiacji z kosmosu, którą przywlekła sonda z Wenus. Epidemia zombie nie ma również jak dotychczas charakteru lokalnego, a globalny. Cały świat atakowany jest przez nowe zagrożenie.

Zmienił się też całkowicie nastrój filmu. Film Romero był kontrkulturowy. To były lata 60te, lata hipisów, wolnej miłości, wegetarianizmu i pokojowych manifestacji. Romero wywrócił jednak całkowicie te idee burząc wyobrażenie o spokojnym życiu Amerykanów do góry nogami. Przede wszystkim Romero uczynił z żywych trupów kanibali. Zombie u niego mają tylko jeden cel, a jest nim pożeranie ludzi. Znajduje się tu wiele ohydnych scen, w których trupy pożerają flaki do niedawna żywych bohaterów. Dodajmy do tego, że zombie w tym filmie to gnijące trupy, w których groteskową, teatralną charakteryzację znaną chociażby z “Plagi zombie” zamieniono na realistyczne wyglądające rany niczym u prawdziwego trupa w stanie mocno posuniętego rozkładu. Trupy chodzą tu w zbutwiałych łachach, a niektóre są całkowicie nagie. Robotę robi tu także czarnobiały obraz sprawiający wrażenie filmu wręcz dokumentalnego.

Los bohaterów jest nie do pozazdroszczenia. Idea rodziny zostaje tu rozbita. Kilkuletnia córka, która wraz z matką i ojcem skryła się w piwnicy farmy chwilę po wyzionięciu ducha morduje swoją rodzicielkę. Johnny, który zginął na początku filmu wraca, by rozszarpać swoją siostrę. Para zakochanych nastolatków ginie w bezsensownej próbie ucieczki samochodem.

Romero wywraca też porządek białego człowieka. Głównym bohaterem uczynił czarnoskórego Bena, który przejmuje dowodzenie, a nawet policzkuje spanikowaną Barbarę i wdaje się w szamotaninę z przebywającym w piwnicy tchórzliwym Harrym. Do czasu “Nocy żywych trupów” czarnoskóry główny bohater, który pomiata białymi był nie do pomyślenia. Ale Romero w końcówce filmu i tak gra na nosie widzowi i jego oczekiwaniom. Oto nadszedł świt. Ben przeżył, a do farmy przybywają posiłki ludzi szeryfa. Mężczyźni jednak biorą Bena za kolejnego żywego trupa i zamiast go uratować strzelają mu w głowę. Okazuje się, że rację miał tchórzliwy Harry. Gdyby go wszyscy posłuchali i zamiast działać skryli się w piwnicy zapewne większość by przeżyła.

Film Romero stał się hitem zarabiając ponad 250 razy więcej niż wynosił jego budżet. Stworzył współczesny wizerunek żywego trupa jako bezmyślnego gnijącego kanibala, który chce pożerać ludzi.

źródło: Book of the Dead, FAB Press

Exit mobile version