Reżyseria: François Simard, Anouk Whissell, Yoann-Karl Whissell
Kraj: Kanada, Nowa Zelandia
Dziś opowiem Wam o filmie, który mógł stać się kultowy. Gdyby tylko był szerzej znany. Dzieło, w którym nie znajduję żadnego minusa. Czerpiący całymi garściami z popkultury lat 80tych. Film będący atrakcją zarówno dla fanów “Stranger Things” jak i campowemu gore rodem z Tromy. Dziś opowiem Wam o “Turbo Kid”.
Recenzję Turbo Kid obejrzysz także na Youtube:
Przyszłość. Rok 1997. Kwaśne deszcze wyjałowiły ziemię i zatruły wodę. Pozostała resztka ludzkości stara się przetrwać. Jednym z nich jest natolatek-samotnik, który pewnego dnia poznaje dziewczynę – Apple. Razem wchodzą w konflikt z lokalnym watażką Cezarem. Będą musieli stoczyć nierówny bój z przeważającymi siłami wroga. Ale w walce nie pozostaną sami.
“Turbo Kid” to koprodukcja Nowej Zalandii, Kanady z 2015 roku poruszająca tematykę postapokaliptyczną. Jednak jest to film inny niż wszystkie. Stworzony został przez trójkę reżyserów, która na koncie miała słynny shorcik “Le bagman – Profession: Meurtrier” z 2004 roku. W nim mogliśmy podziwiać spektakl chałupniczych, ale świetnie wykonanych przerysowanych efektów gore, których rozwinięcie znajdziemy także w “Turbo Kid”.
Trójka ta dała nam także w 2018 roku ciepło przyjęty horror “Summer of 84”, w którym natomiast znajdziemy echa “Turbo Kida”.
A sam “Turbo Kid” jest natomiast rozwinięciem shorta “T Is for Turbo” z 2011 roku tych samych twórców.
Produkcja skupia się na bezimiennym dzieciaku, który mieszka samotnie w podziemnym bunkrze. Wyrusza on na wyprawy po wyjałowionej okolicy zbierając artefakty dawnego życia. Sprzedaje je potem w miejscowej kantynie za wodę, której wszystkim brakuje. Pewnego dnia zupełnie przypadkowo poznaje blondwłosą dziewczynę Apple, która się do niego przyczepia i już nie może się odczepić. Postać Apple to najmocniejszy punkt tego filmu.
Jest hiperaktywna, ciekawska, szczera i oporowo bezpośrednia. Jej entuzjazm dosłownie zaraża widza.
Gdy będziecie mieli chujowy dzień odpalcie sobie “Turbo Kida”, a Apple z pewnością poprawi Wam humor. Bo i humoru w “Turbo Kidzie” jest całkiem sporo.
Niech wspomnę chociaż zajebistą scenę, gdy dzieciak majstruje Apple improwizowaną broń przyklejając gafrem krasnala ogrodowego do kija tworząc gnomopałkę. Entuzjazm Apple jest bezcenny.
I tak w zasadzie jest z każdą sceną z tą dziewczyną. Nie da się jej nie lubić, a jeśli jednak jej nie lubisz to musisz być złym człowiekiem.
Dwójka ta razem przemierza rubieże postapokaliptycznego świata. Ale jak to w filmach postapo bywa musi oczywiście być ten zły. Jest nim niejaki Cezar – przywódca wrednej szajki, która porywa ludzi, aby toczyli z jego przydupasami krwawe pojedynki. Cezar jest też łasy na wszelkie złoża wody, która jest najcenniejszym zasobem. Rzecz jasna dwójka głównych bohaterów wejdzie w konflikt z Cezarem. Zacznie ich ścigać jego główny przyboczny – Skeletron. Dzikus noszący stalową maskę czaszki z przytroczoną piłą tarczową do ręki, którą zarówno może strzelać jak i walczyć wręcz. Dzieciak i Apple będą musieli stawić czoła Cezarowi i jego bandzie. Ale nie pozostaną z tym problemem sami, gdyż Cezar nie tylko im zaszedł za skórę.
Tak pokrótce prezentuje się fabuła “Turbo Kida”. Film jest z tych lekkich, szybkich i przyjemnych. Dzieje się dużo, nie ma dłużyzn, a ilość zajebistych szczegółów i patentów wprawi w zachwyt każdego fana filmowej pulpy. Nunczako zrobione z dwóch młotków, dokładanie do ognia starymi VHSami, czy futurystyczna broń strzelająca energetycznymi pociskami zadziwiająco przypominająca retro konsolę do gier.
No i gore. Film jest zaskakująco krwawy. Jucha dosłownie tryska na wszystkie strony. Kończyny są odcinane, flaki prute, głowy odrywane, a korpusy wybuchają. Ale jest to gore przerysowane niczym w produkcjach Tromy, albo wczesnego Petera Jacksona. Nie zmienia to jednak faktu, że krwawe sceny są bardzo różnorodne, pomysłowe i świetnie wykonane klasycznymi metodami. Robota przy “Bagmanie” nie poszła na marne!
Nieźle prezentuje się także muzyka. Cały soundtrack “Trubo Kid” to dicho z lat 80tych i klasyczny synthwave pełen mocnego basu, syntezatorów i wyraźnego bitu. Z jednej strony świetnie pasuje do całej retro otoczki, a z drugiej po prostu wpada w ucho.
Film jest wręcz skansenem nerdowskiej pulpy z lat 80tych. Począwszy od komiksów o “Turbo Riderze”, który jest idolem dzieciaka, walkmenów, plastikowych flamingów i wszystkich innych bajerów, które pokolenie urodzone na przełomie lat 70 i 80 rozpozna w mgnieniu oka, a które dla milenialsów będzie tylko zagadkowymi rekwizytami.
Zajebistym patentem jest również fakt, że wszyscy poruszają się na rowerach. Nie ważne, czy to ci źli czy dobrzy. Zadziwiająco rzadko pojawia się taki motyw w filmach postapo, a przecież to świetny środek lokomocji w świecie, w którym brakuje paliwa. Mimo, że może komicznie wygląda, gdy jakiś złol dyma na BMXie, to w końcu to najbardziej wydajny pojazd jaki stworzył człowiek.
Jeśli chodzi o wykonanie to jak na produkcję niezależną jest pierwszorzędzne. Kostiumy wyglądają zarówno odpowiednio oldschoolowo jak i postapokaliptycznie. Plenery to skąpane w radioaktywnych oparach pustkowia, a design postaci przypomina te z najlepszych gier komputerowych tamtych czasów. Aktorzy również dają z siebie wszystko. Prym wiedzie tu rzecz jasna Laurence Leboeuf w roli Apple, ale nieźle też radzi sobie Munro Chambers w głównej roli, czy weteran kina Michael Ironside, którego znacie chociażby ze “Skanerów” Cronenberga, “Pamięci Absolutnej”, czy “Top Gun”.
“Turbo Kid” to film, który ma wszystkie aspekty, żeby stać się kultowym. Jest lekki, zabawny, krwawy, a każda scena jest z pomysłem. Widziałem go już cztery razy i chcę go oglądać więcej. Jeśli jesteście fanami 80sowych horrorów, w których przy elektronicznej muzyce dzieciaki jeżdżą na BMXach jest to coś dla Was. Młodsza publika może tego nie kupić.
Ptaszki ćwierkają, że trójka reżyserów kręci sequela “Turbo Kid”, ale o szczegółach jeszcze nic nie wiadomo. Myślę jednak, że bez postaci Apple ciężko będzie dorównać jedynce.