Howard Phillips Lovecraft miał nieoceniony wpływ na popkulturę. Stworzył mitologię, której dziedzictwo pojawia się po dzień dzisiejszy w książkach, komiksach, grach, oraz w filmach. Dziś przyjrzymy się kilku dobrym produkcjom, które osadzone są w świecie wykreowanym przez Samotnika z Providence.
Zestawienie to obejrzysz także na Youtube:
The Call of Cthulhu
Młody mężczyzna przeglądając zapiski swego wujka odkrywa przerażającą historię kultu czczącego pradawnych bogów. Historię, która przywiodła wielu ludzi w najlepszym wypadku do szaleństwa, w najgorszym do śmierci.
Już jako małolat, gdy czytałem opowiadanie „Zew Cthulhu” wiedziałem, że dobra ekranizacja tego opowiadania jest niemożliwa do nakręcenia. Bo to nie sama historia, czy warstwa wizualna są tu najważniejsze, a klimat, tak specyficzny dla Lovecrafta. W 2005 roku młody zespół filmowców-amatorów pokazał jak bardzo się myliłem.
Ich dzieło „The Call of Cthulhu” zostało nakręcone w stylu filmów z lat 20stych. Obraz jest nieostry, rzecz jasna czarnobiały i nieco rozmyty. Nakręcony w formacie 4 do 3 tak jak niedawne „The Lighthouse” Eggersa. Aktorstwo jest mocno teatralne, przerysowane, aktorzy noszą wyrazisty makijaż, wszystkie dialogi prezentowane są na planszach niczym w kinie niemym, a całość przywodzi na myśl niemiecki ekspresjonizm znany z takich klasyków jak „Nosferatu, symfonia grozy“, czy „Gabinet doktora Caligari”.
Warstwa audiowizualna genialnie buduje klimat zakazanych kultów, przedwiecznym bogów i wszechogarniającego szaleństwa. Ekspresjonistyczne dekoracje skrytych całunem mgły moczarów, gdzie trafiają bohaterowie, by natknąć się na mroczny rytuał ku czci krwawych bogów, czy monolity i bazaltowe bloki cyklopowego miasta, gdzie historia ma swój finał robią wrażenie, a całości przygrywa klasyczna muzyka z jednej strony wpadająca w ucho, a z drugiej wzbudzająca atmosferę niepokoju. Klimat grozy i osaczenia budowany jest efektywnymi kątami kamery, oraz grą świateł i cieni.
Pod koniec seansu zobaczymy nawet samego Wielkiego Cthulhu w całej swej mackowatej okazałości , który został stworzony w jedyny sensowny sposób, czyli techniką poklatkową, która rewelacyjnie się wpisała w oldschoolową konwencję całości.
„Zew Cthulhu” pokazał, jak bardzo młodzi filmowcy czują konwencję opowiadania Lovecrafta i jak je umiejętnie przenieść na taśmę filmową łącznie z otaczającą je bluźnierczą atmosferą.
Necronomicon
„Necronomicon” to antologia trzech opowieści osadzonych w świecie Lovecrafta. Pierwsza historia opowiada o nowym mieszkańcu starego domu, którego poprzedni właściciel postanowił ożywić swoją zmarłą rodzinę dzięki zaklęciom z Necronomiconu. Drugi segment opowiada historię młodej dziewczyny cierpiącej na rzadką chorobę, której rozwój może powstrzymać jedynie chłód. Kolejna historia traktuje o policjantce, która schodzi do tajemniczej jaskini w poszukiwaniu partnera, gdzie czeka ją koszmar nie z tego świata.
“Necronomicon” nie jest to ekranizacją Lovecrafta, raczej luźno bazuje na jego twórczości. Jest to chyba najbardziej lovecraftowski z filmów inspirowanych jego opowieściami i zawierający masę elementów, które każdemu fanowi samotnika z Providence wydadzą się znajome.
Film zawiera trzy opowieści powiązane kolejną, w której sam Howard Phillips Lovecraft dostaje się do tajnego pomieszczenia w bibliotece strzeżonej przez pewien kult by studiować Necronomicon i na jego podstawie spisać swe opowieści, których wizualizację widzimy w filmie. Nie jestem fanem antologii, bo historie zwykle bywają za krótkie i wydają się często niekompletne i pospieszne, ale zważywszy, że tu mamy jedynie 3 historie takie wrażenie podczas seansu „Necronomiconu” mi nie towarzyszyło i jestem z nich w pełni zadowolony.
Opowieści nie są na jedno kopyto, przedstawiają różne odsłony Lovecrafta. Mamy i historię o olbrzymim potworze z mackami, mamy chęć przedłużania życia tajemniczymi eksperymentami, mamy w końcu złowrogich obcych.
Wykonanie jest bardzo fajne, typowo ejtisowe i gumowe, co dodaje tylko uroku produkcji. Zaletami filmu jest niezła, podniosła muzyka, dbałość o dekoracje, czy świetne, gumowe efekty specjalne, w szczególności bluźnierczych kreatur. Mimo, że jest to film B-klasowy, widać, że jakiś budżet jednak miał i każdy cent z niego został wykorzystany należycie.
Każdy fan Lovecrafta znajdzie tu elementy, za które lubi twórczość Samotnika z Providence: są tu i istoty z głębin, i macki wychodzące z twarzy, mroczne rytuały, bluźniercze księgi, zakazane eksperymenty medyczne, starożytne świątynie, prastarzy bogowie, czy oby hodujący ludzkie mózgi. Jest tu po prostu wszystko.
The Resurrected
Młoda kobieta Clair Ward wynajmuje prywatnego detektywa Johna Marcha, aby ten pomógł ustalić, co się stało z jej mężem Charlsem. Bowiem Charles po odziedziczeniu starej posiadłości zaczął prowadzić tajemnicze eksperymenty i zachowywać się coraz dziwniej. Pewnego razu zniknął bez śladu. John wszczyna prywatne śledztwo, które doprowadza go do koszmaru, którego ludzki umysł nie jest wstanie ogarnąć.
„The Resurrected” z 1991, a po polsku „Wskrzeszony” to ekranizacja opowiadania Lovecrafta pod tytułem „Przypadek Charlsa Dextera Warda” przeniesiona do współczesnych realiów.
Tytułowy Charles w odziedziczonej posiadłości odkrywa ukryty portret swojego dalekiego krewnego, oraz jego zapiski. Jak się okazuje krewny prowadził bluźniercze eksperymenty nad stworzeniem eliksiru nieśmiertelności. Jak to zwykle w horrorach bywa chęć posiadania wiecznego życia niesie ze sobą przerażające konsekwencje.
Film ten jest stonowany i skupia się na śledztwie detektywa Marcha, w którym pomaga mu żona Charlse’a, Clair. Razem odwiedzają posiadłość męża, rzeźnie, w której zamawiał mięso i krew zwierząt do swych eksperymentów, aż w końcu trafiają do jego laboratorium.
Nie ma tu wiele epatowania lovecraftowskimi potwornościami, reżyser skupia się na klimacie i tajemnicy, ale gdy monstra pojawiają się w trzecim akcie filmu to są wykonane po mistrzowsku klasycznymi metodami. Potwory są stworzone kreatywnie, mięsiście i obleśnie.
„Wskrzeszony” cechuje się wciągającą fabułą, tajemniczym klimatem, niezłym aktorstwem i efektami specjalnymi. Polecam!
Dunwich Horror
Do małego miasteczka przybywa tajemniczy mężczyzna Wilbur Whateley, który w miejscowej bibliotece poszukuje bluźnierczego Necronomiconu. Uważa on, że Ziemię zamieszkiwały niegdyś starsze istoty i przy pomocy księgi chce je sprowadzić z powrotem. Przeszkodzić mu w tym chce miejscowy profesor. Wilbur zaprasza do swojej posiadłości jedną z bibliotekarek, która jeszcze nie wie, jakie okropieństwo czeka ją na miejscu.
„Horror w Dunwich” z 1970 roku to ekranizacja opowiadania Lovecrafta pod tym samym tytułem. Producentem horroru jest słynny Samuel Z. Arkoff, który wyprodukował całą masę filmów klasy B.
Historia opowiedziana w filmie jest typowa dla Lovecrafta. Odludek z tajemniczą przeszłością przybywa do pewnego miasteczka, aby zdobyć Necronomicon i za jego pomocą przyzwać nieopisane moce.
Mamy tu cały arsenał motywów jakich używał Samotnik z Providenc: obowiązkowa biblioteka, w której przetrzymywana jest bluźniercza księga, szpital dla obłąkanych w Arkham, starożytny ołtarz ofiarny, czy mroczne domostwo skrywające przerażającą tajemnicę.
Fabuła podąża po nitce do kłębka, gdy profesor filozofii wszczyna prywatne śledztwo, by odkryć tajemnicę rodu Whateleyów. Głównny bohater przeczesuje archhiwum, odwiedza bibliotekę, a wkońu trafia do doktora, który odbierał przed laty porody, aby dowiedzieć się z jakiego powodu senior rodu Whateleyów został spalony żywcem przez rozwścieczony tłum.
Największym atutem „Horroru w DUNWICH” jest warstwa wizualna. Nie zrozumcie mnie źle, nie ma tu żadnych wodotrysków i fajerwerków, ale film jest po prostu ładnie nakręcony i dobrze się na niego patrzy. Kompozycje kadrów są przemyślane, kolorystyka intensywna i drapieżna, ale opus magnum to sceny, w których ukazany jest atak monstrum. Arkoffa nie było stać na skonstruowanie wielkiej bestii, więc zamiast tego w scenach z jej udziałem użył rwanego montażu, dziwacznych kolorowych filtrów, niepokojących efektów dźwiękowych i krótkich przebitek na macki. I robi to robotę.
„Dunwich Horror” to jedna ze starszych ekranizacji prozy Lovecrafta, która wciąż ma kupę uroku i warto do niej co jakiś czas wracać.
Castle Freak
Niewidoma Amerykanka wraz z chłopakiem przyjeżdżają do Albanii, gdyż kobieta odziedziczyła wielki, średniowieczny zamek po zmarłej matce, która oddała ją w dzieciństwie do adopcji. Para zamierza sprzedać budowlę wraz z zawartością, nie wiedzą jednak, że pośród jej mrocznych korytarzy czai się zdeformowany potwór.
„Castle Freak” to horror z 2020 roku nakręcony na podstawie opowiadania Lovecrafta „The Outsider”. Jest to jego kolejna ekranizacja po „Castle Freak” z 1995 roku w reżyserii Stuarta Gordona, ale oba filmy bardzo się różnią.
Film wyprodukowała Fangoria, czyli amerykański kultowy magazyn o horrorach także możecie być pewni, że jest kumato.
Na fabułę składa się myszkowanie pary amerykanów po klimatycznym zamku pełnym tajemnych przejść, komnat i posągów z mitologii Cthulhu. Zamku skrywającego mroczną tajemnicę z przeszłości. Bowiem pośród jego ścian czai się rządny krwi zdeformowany stwór. Ale to nie wszystko, bo mamy tu także bluźniercze księgi m.in. obowiązkowy Necronimocon zakazane kulty, mroczne rytuały, macki, oraz widok jednego z Wielkich Przedwiecznych w całej jego mackowatej okazałości, co nie zdarza się zbyt często w kinie.
Aktorstwo jak na produkcję offową jest niezłe, charakteryzacja i efekty specjalne zarówno potworów jak i sceny gore stoją na mistrzowskim poziomie, a historia z każdą minutą coraz bardziej wciąga. Druga połowa filmu to już 100% Lovecrafta w Lovecracie.
Finał historii zaś zgrabnie zazębia elementy układanki. Mroczna przeszłość łączy się z wydarzeniami teraźniejszymi, a nam pozostaje jedynie próbować pozostać przy zdrowych zmysłach.