Dziś porównamy sobie klasyczny horror “Dom na nawiedzonym wzgórzu” z 1959 z jego remakiem z 1999 roku i ustalimy, który z nich jest lepszy.
Porównanie filmów obejrzysz także na Youtube
Oryginalny film opowiada o ekscentrycznym milionerze Fredericku Lorenie, który wynajmuje wielki dom. W domu tym niegdyś popełniono morderstwa. Zaprasza on pięć osób na przyjęcie swojej żony i składa im propozycję. Każdy kto przeżyje noc w tym nawiedzonym domu otrzyma od niego 10 000 dolarów. O godzinie 12 w nocy służba wychodząc zamyka za sobą pancerne drzwi i nikt już nie może opuścić domu na wzgórzu przed świtem.
“Dom na nawiedzonym wzgórzu” z 1959 wyreżyserował William Castle, niezbyt zdolny reżyser jednak z łbem do interesów. Gdy zwęszył, że horror dobrze się sprzedaje z kręcenia dramatów przerzucił się na kino grozy dając ludzkości takie klasyki jak “Mrowiec”, “13 duchów”, “The Old Dark House“, czy “House on Haunted Hill” właśnie.
Fabuła filmu opowiada o milionerze Frederricku Lorenie, który nie dogaduje się ze swoją czwartą już żoną. Loren podejrzewa małżonkę o chęć pozbawienia go życia angażuje więc przyjęcie zapraszając obce osoby w roli świadków. Frederrick wyjaśnia przybyłym, że dom jest nawiedzony, gdyż zostało w nim zamordowanych kilka osób i rozdaje zgromadzonym rewolwery, choć jak właściciel domu mówi “i tak się na nich nie przydadzą”. Każdy z nich ma dostać po 10 000 dolarów, co uwzględniając inflację dziś by wynosiło około 92 00 dolarów. Oczywiście jeśli przeżyją noc.
Film Williama Castle jest krótki, prosty i jednowątkowy. Bohaterowie rozchodzą się po niby nawiedzonym domostwie, a pech chce, że zjawy nękają jedynie młodziutką Norę. “Dom na nawiedzonym wzgórzu” po brzegi wypełniony jest kościotrupami na linkach, odciętymi głowami, czy zjawami wisielców, ale chyba nie muszą mówić, że nie robią ona żadnego wrażenia i raczej bawią niż starają się straszyć.
Jedyna scena, która moim zdaniem do dziś robi wrażenie, choć opiera się przecież na tak często dziś eksploatowanym motywie jump scare to ta, w której Nora stoi w piwnicy skrytej mrokiem, a gdy się odwraca przy jej twarzy pojawia się wykrzywiona twarz staruchy z rozczochranymi włosami i oczami bez źrenic. Ale to w zasadzie jedyna taka scena w filmie.
W rolę głównego bohatera wcielił się sam Vincet Price, kultowy aktor, który szybko zaszufladkowany został jako aktor horrorowy grając w ponad 200 filmach, niemal wyłącznie kinie grozy. Price świetnie sprawdza się z rolach demonicznych i czarnych charakterach jak chociażby w “Odrażającym doktorze Phibsie”, “Kruku”, czy “Witchfinder Genral”. Tutaj gra raczej osobę wyważoną, choć przebiegłą. Nie wspiął się na wyżyny aktorskie, ale i tak miło zobaczyć jego twarz w głównej roli.
Sam dom na nawiedzonym wzgórzu z zewnątrz wygląda jak jakaś twierdza, czy muzeum, a zagrał go budynek Ennis House zlokalizowany na Florydzie wybudowany z 1924 roku. Jego fasada wzorowana była na świątyniach starożytnych Majów, a sama budowla została zbudowana z 27 000 granitowych bloków.
“Dom na nawiedzonym wzgórzu” z 1959 to film co najwyżej średni. Bardziej niż horror przypomina banalny kryminał, nie podnosi ciśnienia, specjalnie nie wciąga, nie powala wykonaniem. Widziałem go kilka razy i chyba nigdy się do niego nie przekonam.
Być może w 1959 roku, gdy na pokazach kinowych William Castle spuszczał z sufitu plastikowy szkielet na publikę film robił wrażenie, ale w dzisiejszych czasach ewidentnie domagał się remaku.
Stephen Price, właściciel ekstremalnych parków rozrywki zaprasza do domu na wzgórzu cztery osoby na przyjęcie urodzinowe żony. Na miejscu oferuje każdemu po milion dolarów jeśli tylko przetrwają noc. W pewnym momencie wszystkie okna i drzwi zostają zamknięte na głucho. Nieznajomi faktycznie będą musieli walczyć o przetrwanie, gdyż dom był niegdyś zakładem dla obłąkanych, który jest nawiedzony przez dawnych pensjonariuszy.
Remake powstał w 1999 roku, a za jego reżyserię zabrał się William Malone, reżyser głównie serialowy. Malone z kinem grozy miał jedynie styczność kręcąc dwa horrory science fiction we wczesnej młodości, oraz kilka odcinków “Opowieści z Krypty” i serialowego “Koszmaru z ulicy Wiązów”.
Zmiany względem oryginału są z jednej strony kosmetyczne, a z drugiej mające zasadniczy wpływ na całokształt. O ile wstępny pomysł został zachowany, bo oto bowiem ekscentryczny milioner, który niespecjalnie lubi się z własną żoną zaprasza do wynajętego, starego domostwa kilka osób, aby zaoferować im rodzaj gry.
Zmieniono jednak samo miejsce akcji, gdyż tym razem jest to stuletni, opuszczony szpital psychiatryczny. A w nim psychopatyczny doktor Vannacutt torturował pacjentów. Pewnego razu pacjenci pouciekali z cel zabijając personel i samemu ginąc w płomieniach. Zaś sama budowla szpitala ulokowana jest na urwisku, widać, że ciężko z niej uciej i z zewnątrz robi wrażenie.
Gdy okna i drzwi zostają zamknięte wewnątrz pozostaje Stephen Price wraz z żoną Evelyn, dwie zaproszone kobiety, oraz dwóch mężczyzn, a także ktoś w rodzaju dozorcy, który bardzo chciał opuścić budynek, gdyż jak sam twierdzi jest nawiedzony. Bohaterowie postanawiają przeszukać podziemia byłego szpitala w poszukiwaniu mechanizmu zwalniającego zabezpieczenia. Przyznać muszę, że piwnice szpitala robią wrażenie.
Stare, mroczne korytarze pełne sprzętu medycznego z minionej epoki ze ścianami z odpadającą farbą, gdzie bohaterowie znajdą i pomieszczenia do elektrowstrząsów, i machiny które zwykłego człowieka przyprawiłyby o szaleństwo, a szaleńca miały uleczyć z choroby, kotły wypełnione krwią, czy spreparowane ludzkie szczątki w gablotach. Robi to robotę.
Po tych ponurych katakumbach snują się także duchy przyszłości. Pacjenci, personel i dr. Vannacutt we własnej osobie, ścigać będą bohaterów, by ich zabić, a dusze uwięzić w przeklętym domu.
Podobnie jak w oryginale otrzymujemy także twist fabularny, ale zdradzać go oczywiście nie będę.
Problem z tym remakiem jest taki, że nie wykorzystuje należycie ani miejsca akcji ani rekwizytów, żeby straszyć. Film pozbawiony jest atmosfery grozy i to ewidentnie wina niedoświadczonego reżysera. Z plątaniny korytarzy i zjaw czających się między nimi dałoby się wycisnąć znacznie więcej klimatu zagrożenia, zaszczucia i klaustrofobii.
Nieźle wypada natomiast aktorstwo. Między postaciami czuć chemię, co oznacza, że ekipa była zgrana. Główna postać, czyli Stephen Price jest wzorowany na Vincencie Pricie z oryginału. Wcielił się w niego Geoffrey Rush. Wygląda jak on, zachowuje się jak on. Ba, nawet nosi jego nazwisko. Jego żonę – zimną, wyrachowaną sukę zagrała Famke Janssen, która 7 lat później wcieliła się w Jean Grey w “X-manach”. W roli dra Vannacutta zobaczymy Jeffreya Combsa, weterana, który grał w wielu horrorach, m.in w “Reanimatorze”, czy “Necronomiconie”.
Świetnie też wypada ścieżka dźwiękowa. I nie mówię tu tylko o głównym kawałku, który jest coverem “Sweet Dreams” Eurythmics w wykonaniu Marylina Mansona, który jest mroczny, klimatyczny i wpadający w ucho. Ale pozostałe utwory też nieźle sobie radzą, jak kościelne organy w main theme, czy satanistyczne churały.
Dużą bolączką wersji z 1999 roku jest zakończenie. Rozdmuchane, nakręcone naprędce i pełne tandetnego CGI, które kłuło mnie w oczy już 20 lat temu. Film dałoby się zakończyć w dużo bardziej stylowy sposób, a tak pozostaje po seansie niesmak.
Podsumowując uważam, że oba filmy są co najwyżej średnie. Mają tyle samo plusów, co minusów. Oryginał miał niezły pomysł no i samego Vincenta Price, ale nie wykorzystał potencjału. Remake uwspółcześnił fabułę z 1959 roku, dodając od siebie sporo nowości. Przede wszystkim bardzo fajne podziemia, z których jednak reżyser nie potrafił wykrzesać odpowiednigo klimatu.
Oryginał oceniam na 5/10. Remake natomiast otrzymuje ode mnie… jedynie oczko wyżej.