Reżyseria: James Wan
Kraj: USA, Chiny
Madison Mitchell, młoda kobieta zaczyna doświadczać wizji, w których brutalny morderca zabija mieszkańców miasta. Okazuje się, że morderstwa nie są jedynie majakami, a są dokonywane w rzeczywistości. Śledztwo w tej sprawie prowadzi detektywi Kekoa i Moss. Wkrótce wychodzi na jaw jaka mroczna tajemnica łączy kobietę z zabójcą.
Recenzję Wcielenia zobaczysz także na Youtube
Wiecie, że nie jestem fanem filmów Jamesa Wana. Ani “Obecność”, ani tym bardziej “Naznaczony” nie są moimi ulubionymi filmami. Oglądając początek “Malignant” znów pomyślałem, że dostaję powtórki z rozrywki.
Oto bowiem młoda dziewczyna po kłótni ze swoim facetem zostaje napadnięta przez ducha w czarnych włosach chodzącego łamanym krokiem. Kurwa, znowu to samo? Czy ten cały Wan nie potrafi nakręcić czegoś o innej tematyce? Czy znowu musi nas męczyć filmem o opętaniach i duchach? Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem.
Bo “Wcielenie” (swoją drogą strasznie gównianie przetłumaczony tytuł. Malignant oznacza złośliwy tak jak złośliwy potrafi być rak, co ma swoje uzasadnienie w fabule filmu) to nie żadne tam ghost story, a coś zupełnie innego, co w sumie ciężko zaklasyfikować. To film o tajemniczym mordercy, którego prowieniencja stanowi cały clue filmu i największy twist fabularny produkcji.
Madison z jakiegoś powodu doświadcza wizji dokonywanych morderstw. Gdy siedzi sama w swoim domostwie nadchodząca wizja paraliżuje jej ruchy. Całe jej otoczenie rozpływa się w dość średnim pokazie CGI by zmienić się w miejsce morderstwa. Madison staje się biernym obserwatorem przerażających wydarzeń, gdy zabójca odziany w czarny skórzany płaszcz z dziką furią morduje kolejne osoby.
Śledztwo zaczyna prowadzić dwójka detektywów, którzy nie bardzo wierzą w paranormalne zdolności dziewczyny i powoli zaczynają postrzegać ją jako potencjalną podejrzaną. Detektyw Kekoa, co prawda się waha i chce wierzyć dziewczynie, ale dowody mówią same za siebie.
I w tym miejscu następuje twist fabularny, który wywraca fabułę do góry nogami i zmienia całkowicie nastrój filmu.
Bo o ile pierwsza połowa to dość przewidywalny i wtórny motyw doświadczania wizji morderstw o tyle druga połowa skręca w stronę bezkompromisowego kina gore, pełnego klasycznych efektów specjalnych, gumowych potworów i komiksowego przerysowania przypominającego “Darkmana” Sama Raimiego, czyli kina superbohaterskiego w horrorowym wydaniu.
To nie ambitne wynurzenia do obejrzenia przy sojowym latte, a bezpretensjonalny hołd dla klasycznych slasherów i dziwacznych horrorów z kultowym “Basket Case” na czele. Tego, co tu się odpierala chyba nikt się nie spodziewał, a najmniej ja. Panie Wan, czapki z głów za tak ryzykowny krok.
James Wan w wywiadach powiedział, że wizualnie starał się nawiązać w swym nowym dziele do filmów giallo i miejscami to widać. Krzykliwa kolorystyka, intensywna muzyka wysuwająca się często na pierwszy plan. Morderca w czarnych skórzanych rękawiczkach zabijający ostrym narzędziem. Tożsamość mordercy nie znana przez większość filmu i zaskakujące zakończenie. To oczywiście typowe cechy filmów giallo. Ale James Wan to nie Argento, czy Bava. Jego film to tylko zabawa w giallo i daleko mu do poziomu wyżej wymienionych panów, ale i tak liczy się szacunek za chęci.
Film jest po prostu ładnie nakręcony. Są efektowne, żeby nie powiedzieć efekciarskie ujęcia jak choćby ta gdy kamera ogląda Madison z lotu ptaka uciekającą przez swój dom przed niewidzialnym zagrożeniem.
Nieźle wypadają też sceny morderstw, które są krótkie, dosadne i obficie zroszone posoką, która tryska na ściany i wszystko wokół. Natomiast druga część filmu to już totalna masakra z obcinanymi kończynami, kośćmi wystającymi przez rany i z miażdżonymi czaszkami.
Natomiast główny bad guy imieniem Gabriel to przechuj niepatyczkujący się w wyrafinowanie, niejednego zabójcę z epoki VHS wprawiłby w zakłopotanie. Długowłosy, ubrany w skórzany strój zażyna swe ofiary bez litości, a jego kaprawa morda wygrywa w starciu bezpośrednim z takim chociażby Fredem Kruegerem.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na sposób poruszania się Gabriela. Z początku myślałem, kurwa tylko nie znowu zjawa o łamanym chodzie. Ale nie tym razem. Sposób poruszania się zabójcy jest konkretnie uzasadniony w fabule, a wychwycenie tego na wczesnym etapie filmu może dać nam wskazówkę kto tym mordercą naprawdę jest.
Brutalne zabójstwa i okaleczenia wykonane są w większości klasycznymi metodami, co cieszy oko fana wychowanego na horrorach lat 80tych.
Niestety jest też kilka komputerowych koszmarków, które psują odbiór, a które są zupełnie zbędne w tej produkcji.
Zbędna jest także efekciarska, przerysowana i komiksowa scena rzezi na komisariacie, która psuje B-klasową atmosferę wcześniejszych wydarzeń na rzecz właśnie kina a’la superbohaterskiego pełnego kaskaderskich popisów, strzelanin i CGI.
Mieszane uczucia mam też, co do aktorstwa. Annabelle Wallis znana z horroru Wana “Annabelle” w roli Madison nie wypada zbyt przekonująco, jest drewniana, dialogi bywają żenujące, a kilka scen z jej udziałem jest niezamierzenie zabawnych. Ciężko mi uwierzyć w jej emocje, czy motywacje w pierwszej połowie filmu.
Natomiast druga część jest tak przeszarżowana, że już się w niej o aktorstwo w ogóle nie czepiam. Bo tam drewno akurat pasuje.
Największy mankament “Malignant” to średnia reżyseria Wana i przekombinowany scenariusz. Australijczyk próbował złapać za dużo srok za ogon. I nie to, że nie podobał mi się główny motyw i twist fabularny, bo ten był zajebisty. Ale niepotrzebnie dodane wątki, jak ten z opuszczonym miastem pod miastem, który nie wnosi zupełnie nic do fabuły i jest w zasadzie urwany niepotrzebnie rozwleka metraż i odciąga widza od meritum. Kilka wspomnianych wcześniej scen było po prostu słabych, a całość zbyt chaotyczna. Lepiej dla filmu, gdyby go porządnie przemontować. A jest, co ciąć, bo wersja kinowa trwa aż 110 minut!
Produkcja Wana nie sprawdza się także jako horror, na którym mamy się bać, więc jeśli tego oczekujecie, to albo zmieńcie oczekiwania, albo darujcie sobie seans “Wcielenia”. Film nie radzi sobie z budowaniem suspensu, nie kreuje żadnej mrocznej atmosfery. Pierwszy akt można było poprowadzić zdecydowanie lepiej. Skoro już bawić się w klasyczne motywy z horroru można było pokusić się na coś więcej niż tylko straszenie przygasającym światłem, czy samoczynnie otwierającymi się drzwiami.
Podsumowując słabe oceny w internecie wynikają zapewne stąd, że wiele osób nie kupiła tej wybuchowej mieszanki. Spodziewali się klasycznego Wana i w pierwszym akcie go dostali. A potem film skręcił w zupełnie niespodziewaną
“Malignant” to jazda bez trzymanki, którą jedni znienawidzą, a inni będą się bawili na niej jak dzieci. To świadomy kicz, laurka dla ejtisowych b-klasowców. Mi konwencja bardzo się podobała. Nawiązanie to estetyki giallo, czy nagromadzenie krwawych efektów wykonanych klasycznymi metodami również. Szkoda, że całość ma kilka rys psujących odbiór.
Tak, czy siak w zalewie hollywoodzkiego gówna jawi się jako perełka dla wszystkich fanów, którzy dorastali w latach 80tych co tydzień odwiedzając wypożyczalnię kaset VHS.