Reżyseria: Robert Gaffney
Kraj: USA
Dziś opowiem Wam o filmie starszym i zupełnie zapomnianym. A niesłusznie, bo to całkiem przyjemny film science fiction, który pod pewnymi względami wyprzedził swoje czasy. Zapraszam do recenzji “Frankenstein Meets Spacemonster”.
Recenzję Frankenstein Meets Spacemonster obejrzysz także na Youtube:
Statek obcych ląduje na Ziemi. Ich rasa jest niezdolna do reprodukcji przez wyniszczającą wojnę atomową. Kosmici postanawiają porwać ziemskie kobiety, aby przedłużyć swój gatunek. Obcy przypadkowo napotykają androida Franka, a podczas starcia z nim uszkadzają go w wyniku, czego Frank zaczyna mordować miejscową ludność. Na jego poszukiwania wyrusza dwójka naukowców.
“Frankenstein Meets the Spacemonster” to klasyczny horror science fiction z okresu Zimnej Wojny. Prezentuje on najbardziej typowe wątki dla tego typu kina jak zagrożenie z przestrzeni kosmicznej w postaci Marsjan i ich starcie z amerykańską armią.
Wyjątek tu stanowi android Frank. Został on skonstruowany, aby zastąpić astronautów w ryzykownych misjach. Przypomnijmy, że do tej pory roboty przedstawiane były najczęściej jako jeżdżące na kółkach niezgrabne maszyny, coby przypomnieć choćby słynnego robota Robbiego z “Zakazanej planety” (1956). Tutaj robot jest humanoidem udającym człowieka.
Frank zostaje nam przedstawiony już podczas wstępu filmu. Jest on cybernetycznym organizmem. Choć cybernetyczny jest tu nieco na wyrost, bo przypominam, że to połowa lat 60tych, gdy elektroniką rządziły lampy i wielkie kondensatory. Podczas całkiem komicznej sceny konferencji prasowej robot się psuje zastygając bez ruchu z głupkowatym uśmiechem na twarzy – nota bene – reżyser zrobił po prostu stop klatkę na jego uśmiechniętej buźce, co wygląda rozbrajająco nieprofesjonalnie – i doktor Adam Steele wraz z pomocnicą Karen muszą naprawić jego uszkodzone mechanizmy.
Podczas starcia z Marsjanami połowa głowy robota zostaje spalona. Od tej pory z jego łysej czaszki sterczą metalowe płytki i robotyczne mechanizmy, a twarz wykrzywiona jest w grymasie szaleństwa. Frank rozpoczyna krwawe żniwo na pobliskiej ludności mordując ich bez powodu.
Wątek ten wydaje mi się najciekawszy i wyprzedzający swoje czasy o dobrą dekadę. Czy tylko ja lubię takie futurystyczne motywy w B-klasowcach jak elektromechaniczne komponenty sterczące z ciał androidów? Motyw ten będzie często eksploatowany we włoskim kinie postapokaliptycznym.
W tym samym czasie marsjańska księżniczka Marcuzan, wraz z głównodowodzącym kosmitą doktorem Nadirem uprowadzają ziemskie kobiety (głównie ubrane w bikini, coby zwiększyć oglądalność rzecz jasna).
Podczas, gdy Marcuzan nie odróżnia się wyglądem od mieszkańców Ziemi, ubrana jest jedynie jak kosmiczna burdelmama to wygląd jej pomagierów jest całkiem zabawny. Na blade twarze naciągnięto im łysinę z gumy, a spiczaste uszy zrobiono chyba z ciasta do pierogów. Poza kilkoma obcymi rzołnierzami w skafandrach kosmicznych uganiającymi się za dziewczynami można wyróżnić doktora Nadira. Ten jegomość o rozbrajającym uśmiechu wydaje się być głównym złolem rechocząc śmiechem szalonego naukowca, gdy jednym przyciskiem niszczy wojskowe rakiety.
Na uwagę zasługuje tu jeszcze jeden motyw. Kosmici w celi na statku mają zamknięte monstrum, którego wygląd jest całkiem kozacki. Jest to wielki humanoid porośnięty gęstą sierścią o głowie przypominającą czaszkę najeżoną kłami. Rzecz jasna ostatecznie dojdzie do wypuszczenia bestii i epickiej walki.
Film realizacyjnie nie odbiega od bklasowców tamtego okresu, więc nie ma co tu liczyć na zapierające dech efekty specjalne, sensowny montaż, czy na wyżyny aktorskie.
Jeśli jesteśmy jednak przy aktorskie warto wspomnieć tu dwóch aktorach, którzy parę lat później stali się całkiem znanymi nazwiskami. Mowa tu o Brucie Gloverze grającym jednego z kosmitów, oraz potwora. Aktor ten to ojciec Crispina Glovera, gwiazdy m.in. “Powrotu do przyszłości”.
Jego najbardziej znany występ to wcielenie się w złola Mr Winta w bondowskich “Diamenty są wieczne”. Innym później znanym nazwiskiem jest James Karen wcielający się z Adama Steela. Aktor ten zagrał później m.in. Franka w “Powrocie żywych trupów”.
Reżyser kręcąc ten wykorzystał nagminnie stosowany w takich produkcjach recykling filmowy. Polegał on na umieszczaniu między samodzielnie nakręconymi scenami wycinków z innych filmów, głównie z kronik filmowych. I tak otrzymujemy mnogość materiałów ukazujących wojskowe samoloty, start rakiet kosmicznych, czy przejażdżkę po bazie Nasa. Wszystko to dość nieudolnie wplecione w film, ale dzięki temu czuć rozmach produkcji większy niż w rzeczywistości, a i parę zielonych się zaoszczędziło. Ponoć stockowe materiały to aż 65% całego filmu!
O dziwo mocnym punktem tej niskobudżetowej produkcji jest ścieżka dźwiękowa. Muzyka typowo filmowa jest akurat… typowa. W scenach z kosmitami, czy robotem słychać wszędobylskie futurystyczne dźwięki jak pikania aparatury, czy użyty theremin, czyli oldschoolowy syntezator robiący spooki dźwięki. Natomiast znajdziemy tu także kilka niezłych, wpadających w ucho klasycznych utworów rock’n’rollowych.
Na zakończenie jeszcze trzy słowa o tytule filmu. Co on ma wspólnego z fabułą? Nic. W filmie nie ma postaci, która przypominałaby potwora Frankensteina. O ile tytułowy kosmiczny potwór to bestia ze statku kosmitów tak jego oponent to niewiadomo kto. Z napisów końcowych możemy się dowiedzieć, że Frankensteinem miał być… android Frank. Nie ma to za wiele sensu, ale rozumiem, że chodliwy tytuł miał przyciągnąć większą publikę.
“Frankeenstein spotyka kosmicznego potwora” to zapomniana perełka horrorów scinece fiction lat 60tych. Całkiem nieźle wykonana, dobrze się oglądająca, zawierająca kilka zasługujących na uwagę motywów. Czego chcieć więcej?